Dzieci generała Andersa

Niektórzy zadają sobie pytanie, co się stało z dziećmi wywiezionymi w 1940 r w głąb Związku Radzieckiego. Część z nich nie przeżyła transportu w bydlęcych wagonach, część została zdziesiątkowana przez głód i choroby. Inne zmarły w sowieckich sierocińcach, które w rzeczywistości były łagrowymi barakami. Jednak niewielka garstka zdołała przeżyć.

W lipcu 1941 r generał Sikorski podpisał w Londynie z sowieckim ambasadorem układ przywracający polsko-radzieckie stosunki dyplomatyczne i zapewniający utworzenie polskiej armii w ZSRR.

Polskich zesłańców objęła amnestia i zaczeli się zgłaszać do punktów werbunkowych armii Andersa. Jednak dopiero pół roku później Stalin zgodził się na wyjazd ze Związku Sowieckiego także osieroconych dzieci polskich. Do sowieckich sierocińców ruszyli polscy ochotnicy w poszukiwaniu małych rodaków. Przy granicy z Iranem w Aszabadzie zorganizowano zbiorowy duży sierociniec w dawnym hotelu robotniczym, do którego zwożono dzieci.

Wielką rolę w poszukiwaniu i utworzeniu sierocińca odegrała przedwojenna artystka Hanka Ordonówna i jej mąż Michał Tyszkiewicz. Sama aktorka ponad rok przebywała w sowchozie – tuczarni świń, schorowana i wycieńczona, z poświęceniem przemierzała kraj wyciągając maluchy z sowieckich łagrów i dietskich domów, wysyłając je do Aszabadu. Armia była transportowana drogą morską, cywile w tym 3 tys. dzieci aby przedostać się do Iranu musiało pokonać pasmo górskie Kapet Dag.

Pierwszy transport dotarł do Meszhedu 13 marca 1943 r., tydzień później kolejna transza. Nowy klimat, w dzień straszliwe gorąco, a w nocy chłód, wycieńczenie i choroby powodowały, że dziennie umierało 15 dzieci. Zwłoki zawijano w koce i szybko chowano. W tutejszym klimacie śmiertelne żniwo zbierała biegunka i odwodnienie. Spośród 120 tys. polskich wychodźców ze Związku Radzieckiego do Iranu, 40 tys. stanowiły kobiety o dzieci.

„Kiedy przybyliśmy do Iranu byliśmy grupą bezradnych istot, które z głodu i chorób były na skraju śmierci. Nagle wokół nas zebrali się Irańczycy z ubraniami, butami, jedzeniem. Nie pytali o nasze matki i ojców, nie pytali w co wierzymy. Wiedzieli, że potrzebujemy pomocy i pomoc tę nam ofiarowali”, wspomnienie Stanisławy Kowalczyk. Rząd londyński zabiegał o możliwość stworzenia polskich domów dziecka na całym świecie.

Na apel odpowiedział maharadża Jam Saheb dziedzic księstwa Navagar w Indiach. Był on przyjacielem i sąsiadem Ignacego Paderewskiego w Szwajcarii.  Jam Saheb postanowił udzielić schronienia sierotom w swojej rezydencji Balachadi i wybudował dla nich obóz Polish Chidren Camp.

Kiedy po długiej podróży 4 tys. km, przez Iran i Pakistan, dzieci, a właściwie szkielety ledwo powłóczące nogami dotarły do celu, przywitał je sam maharadża. Poprosił sieroty, aby zwracały się do niego Babu – co znaczy ojciec. Po sowieckim piekle maluchy znalazły się w bajkowej rzeczywistości, w otoczeniu palm, słoni i fakirów, gdzie nareszcie nie byli głodni. Za przykładem Jama Saheba poszli inni maharadżowie i do Indii przybyło ok. 5 tys. polskich dzieci.

Pod koniec wojny w Polish Children Camp zostało 200 dzieci. Wkrótce komuniści zażądali ich powrotu do kraju. Aby je od tego uchronić zostały hurtowo adoptowane przez maharadżę. Polski obóz został zlikwidowany w 1946 r, zanim nastąpiły przenosiny do miasta Vavlivade, na dworcu rozgrywały się dramatyczne sceny. Maharadża tulił płaczące dzieci, które nie chciały go puścić i trzymały się kurczowo jego rąk. On sam płakał – był bardzo wzruszony, ten polsko–indyjski maharadża.

W Valivade uchodźcy musieli zdecydować co dalej. Niektórzy osiągnąwszy pełnoletność, decydowali się na wyjazd do Kanady, Ameryki, czy Australii. Niewielu zdecydowało się na powrót. Do dziś żyje w Indii setka dzieci maharadży.

Sytuacja w Iranie gdzie w obozie Isfahn przebywało nadal kilka tysięcy sierot była dalej niepewna.  Osiemset dzieci otrzymało zaproszenie od rządu nowozelandzkiego, dzięki wstawiennictwu Marii Wodzickiej, żony polskiego konsula w Nowej Zelandii. Już rok wcześniej miała okazję powitać polskie dzieci, które płynęły do Meksyku, przez Nową Zelandię.

Przybyłe w listopadzie 1944 r sieroty zostały entuzjastycznie powitane przez mieszkańców miasta i premiera kraju Petera Fresera. Jeszcze tego samego dnia zawiezione zostały do obozu w Pahiauta. Tutaj zorganizowano dla nich polską szkołę, ulice nazwane były imionami polskich poetów. Stworzono im tu drugą ojczyznę. Początkowo pobyt ich był ograniczony, ale kiedy po zakończeniu wojny okazało się, że Polska należy do bloku wschodniego i dzieci nie miały do kogo wracać, otrzymały prawo stałego pobytu.

Zaproszenie premiera Fresera było wielkim czynem dobroci, szczególnie w czasie kiedy mieszkańcy sami cierpieli biedę. Nawet jedzenie było na kartki. Jednak polskie dzieci spotkały się z niezwykle ciepłym przyjęciem, ludzie robili wszystko co w ich mocy, aby okazać im serce. Mimo upływu lat „dzieci z Pahiatui” utrzymują kontakty i nadal są dla siebie moralną podporą.

W brytyjskich koloniach w Afryce istniała sieć 22 obozów dla uchodźców, w kilku założono obozy dla polskich sierot. Ten w Tengeru – w dzisiejszej Tasmanii był największym, przebywało tu 5 tys. młodych Polaków.

„Na początku było bardzo ciężko, ale po pewnym czasie dzieci czuły się tam jak w raju. Nie brakowało jedzenia, poznawały wcześniej nieznane owoce, blisko szkoły znajdowała się tajemnicza dżungla. Szybko założono też tam szkołę”, opowiadała Lyanne Taylor autorka  książki „Polskie sieroty z Tengeru”.

Kiedy w 1949 r zlikwidowano obozy w Afryce, 150 sierotom groził powrót do Polski Ludowej. Ocalił je duchowny opiekun obozu ks. Królikowski, który na własnej skórze doświadczył metod komunistów. Przez Włochy i Niemcy dotarł do Kanady, gdzie zajmował się ich wychowaniem, aż do uzyskania pełnoletności. „Życie Warszawy” nazwało go „kidnaperem na światową skalę”.

Los 20 tys. dzieci, nękanych chorobami, pozbawionych opieki i edukacji, znalazł się w rękach polskiego rządu na uchodźstwie i jego sojuszników. Dzięki współpracy kilku rządów i tysięcy ludzi dobrej woli w wielu krajach polskie dzieci i ich opiekunowie znaleźli się w różnych bezpiecznych miejscach na całym świecie. Największe ośrodki znajdowały się w Nowej Zelandii, Meksyku, RPA, Indiach i Iranie, gdzie miały doczekać końca wojny.

Dzieci Andersa, to dobra okazja przypomnienie sobie, że dziś wielu uchodźców szuka schronienia. Warto pamiętać, że tak jak kiedyś Polacy, tak oni potrzebują naszej pomocy i życzliwości. Historia cywilów polskich jest lekcją, że nie należy bać się obcych, ale po chrześcijańsku okazać serce i mieć ludzkie podejście do problemów uchodźstwa.

Polska nie lubi uchodźców, krzyczą politycy i czołowe polskie media. Brzmi to nieprzyzwoicie, przecież liczbę polskiej imigracji szacuje się na 21 mln.

Dla portalu Polacy we Włoszech napisała korespondentka z Niemiec, Alina Bala. Autorka tekstu udostępniła również zdjęcia archiwalne.




One thought on “Dzieci generała Andersa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *