Niezrównany pejzażysta; malarz znany przede wszystkim z małych obrazów – kadrów przyrody, zjawisk natury, architektury, które razem tworzą jego pamiętnik i nostalgiczną opowieść o pięknie świata. 24 czerwca, w jeden z najdłuższych dni w roku, mija 165 lat od urodzin Jana Stanisławskiego.
Przyszedł na świat w apogeum panowania światła nad ciemnością, na początku lata, co mogło go naznaczyć na przyszłość. Nie tylko dlatego, że urodziny przyniosły mu imię. Potrafił bowiem chwytać światło. Szybkimi pociągnięciami pędzla utrwalał opromienione rośliny, łąki spowite łuną zachodzącego słońca, lasy i sady pełne kontrastów między jasnymi plamami a cieniem. Mrok też jednak cenił. Na malarskich nokturnach Jana Stanisławskiego natura śpi w ciszy, która udziela się widzowi.
Był jednym z czworga dzieci Karoliny z Olszewskich i Antoniego Stanisławskiego, prawnika, wykładowcy akademickiego na uniwersytetach w Charkowie i Kazaniu oraz tłumacza w jednej osobie. Jan Stanisławski, urodzony we wsi Olszana koło Korsunia od najmłodszych lat chłonął bezkresne pejzaże dzisiejszej środkowej Ukrainy.
.

.
Wspomnienia stamtąd zostały w nim na zawsze, gdziekolwiek był wracały do niego, a podróżował często, najpierw w celach edukacyjnych, z czasem – w poszukiwaniu artystycznych tematów. Jego przyjaciel, Adam Grzymała-Siedlecki, krytyk literacki i teatralny, świetny gawędziarz obdarzył go przydomkiem „Ataman” z tego właśnie powodu, a także podkreślając jego potężną sylwetkę. „Ten olbrzym z Ukrainy” – mawiał o nim Józef Czapski.
Ukończył gimnazjum w Kazaniu, studiował matematykę na Uniwersytecie Warszawskim, następnie w Petersburskim Instytucie Technologicznym, ale powołanie artystyczne, które miało być tym jedynym, kazało mu wrócić do Warszawy i zacząć naukę malarstwa i rysunku w szkole prowadzonej przez Wojciecha Gersona.
To nie był nagły impuls. Jan Stanisławski już w dzieciństwie chętnie szkicował, a mądrzy rodzice widząc ten zapał, wysłali syna na lekcje do Eugeniusza Wrzeszcza, znajomego artysty, Polaka z kresowej szlacheckiej rodziny z kijowskiej guberni, który przeszedł do historii sztuki jako „malarz Ukrainy”. Stanisławski ruszył następnie do Szkoły Sztuk Pięknych do Krakowa i dalej do Paryża, gdzie przypatrywał się impresjonistom, ale nie stał się ich wiernym wyznawcą. Spotkał tam Józefa Chełmońskiego. Jego niezależność w podejmowaniu tematów i stylu malarskiego dała Janowi wiele do myślenia i wlała w niego odwagę, by malować zgodnie ze swoim wnętrzem.
Grzymała-Siedlecki wyróżnił jedną cechę Stanisławskiego, a raczej ‒ według jego określenia – „głęboko tkwiącą w nim właściwość” i nazwał ją „religią wolności”. Była to jednocześnie „wolność myślenia i odczuwania, tworzenia i impulsów”. Stanisławski w kontaktach towarzyskich, zwłaszcza w krakowskiej bohemie, zachwycał, w sztuce – zachwycał tym bardziej. „To poeta malarstwa” – wykrzyknął kiedyś o nim Zenon Przesmycki, młodopolski poeta.
Stanisławski wyodrębniał z przyrody drobne elementy, nawet niezauważalne dla większości ludzi, choćby niemal uschniętą na słońcu dziewannę czy wzgardzane przez wielu szorstkie osty i wprowadzał je na plan pierwszy swoich obrazów, a ich tłem czynił pola i łąki, zarysy lasów i chat w przysiółkach. Na niebie zatrzymywał przedburzowe zderzenia chmur. Pozwalał wiatrowi hulać między trawami.
Kolejny jego przyjaciel, także artysta, przy tym filozof i historyk sztuki, przedwcześnie zmarły Marian Kazimierz Olszewski twierdził, że sztuka Stanisławskiego była jednocześnie „intelektualna i sentymentalna”. Tak jak dwoisty był cały Stanisławski: umysł ścisły z artystycznym talentem, mężczyzna wagi ciężkiej – co znalazło się w licznych anegdotach o nim – tworzący maleńkie obrazy, obrazki właściwie, zwykle wielkości średniej książki.
W pierwszym okresie twórczości Stanisławski malował zwykle na płótnie, od około 1900 roku – na tekturach, jakby chciał jak najszybciej notować fragmenty pejzażu i swoje związane z nimi emocje. Podobno wyciągał podobrazia, farby i pędzle także podczas podróży pociągiem. W ocenie Tadeusza Boya-Żeleńskiego, między innymi autora tekstów do pierwszego w Polsce literackiego kabaretu – krakowskiego „Zielonego Balonika”, Stanisławski: „Nie opowiadał żadnych historii. Chwytał grę świateł czy falowanie rozgrzanego powietrza”.
Był mistrzem syntezy. Szybkimi pociągnięciami pędza oddawał temat. Malował impulsywnie, szybko, zostawiając ślady pędzla i grudki farby, ale też odmiennie, zależnie od nastroju – tworzył impastowe tła albo zostawiał puste małe pola podobrazia. Jego paleta barw jest bardzo szeroka, bo tego wymagała poezja pór dnia i nocy, pór roku i wyjątkowych momentów w przyrodzie.
Garnęli się do Stanisławskiego młodzi artyści. Po śmierci Jana Matejki i odejściu od malarstwa historycznego, kiedy prowadzenie Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie (przemianowanej wówczas na Akademię Sztuk Pięknych) po tym właśnie mistrzu przejął Julian Fałat, Jan Stanisławski w jej murach znalazł przyjazną przystań. Prowadził katedrę pejzażu i był uwielbiany przez studentów, z którymi wyruszał do krakowskiego Parku Jordana albo Ogrodu Botanicznego i za miasto, do Tyńca czy w okolice Zakopanego. Od tego momentu plenery na Akademii stały się obowiązkowe.
Jan Stanisławski zmarł przedwcześnie, 6 stycznia 1907 roku w Krakowie. Miał 47 lat. Wkrótce jego żona przekazała znaczną część spuścizny po mężu Muzeum Narodowemu w Krakowie. W jego zbiorach są do tej pory bardzo znane dzieła Stanisławskiego, między innymi: „Dziewanna”, „Malwy”, „Tęcza”, „Zmrok” i słynne „Ule na Ukrainie” zwane „polską interpretacją impresjonizmu”. Obrazy Stanisławskiego są również w posiadaniu Muzeum Narodowego w Warszawie, Muzeum Śląskiego w Katowicach oraz Muzeum Okręgowego w Bydgoszczy, któremu podarowali swoją kolekcję „Stanisławski i jego uczniowie” państwo Pietraszakowie, Wanda i Leonard – znany aktor, zmarły w 2023 roku, pochodzący z Bydgoszczy.
Obecność twórczości Jana Stanisławskiego w przestrzeniach muzeów i galerii, ale też w świadomości kolejnych pokoleń Polaków wywołuje same dobre odczucia. Jest nam bliska, swoja, nasza, zaprasza każdego. Irena Lorentowicz, malarka, córka Jana Lorentowicza, krytyka, publicysty, prezesa Polskiego Pen Clubu w latach 20. minionego wieku, swoje wspomnienia pod tytułem „Oczarowania” zaczyna od opisu dzieciństwa w rodzinnym domu w Warszawie: „Nie umiałam inaczej patrzeć na otaczający mnie świat, jak przez te miłośnie zmrużone oczy obrazków Stanisławskiego, wiszących nad kanapą w bibliotece ojca”.
Tekst Karolina PREWĘCKA, dziennikarka, publicystka i pisarka, autorka książek – wywiadów-rzek i biografii, m.in. Bohdanem Łazuką i Stanisławą Celińską.
- Projekt finansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu pn. Polonia i Polacy za granicą 2023 r. ogłoszonego przez Kancelarię prezesa Rady ministrów.
*Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Źródło: DlaPolonii.pl