Podróże Marii Konopnickiej do Włoch, cz.1

Pod koniec lat 80-tych XIX wieku Maria Konopnicka podejmuje decyzję o wyjeździe z kraju. Za ucieczką poetki kryją się kłopoty rodzinne z mężem i córką Heleną oraz ciężar utrzymywania dorosłych, ale niezaradnych dzieci.

Do końca życia Konopnicka nie wróci już na stałe do kraju, przez dwadzieścia lat będzie podróżowała po zachodniej i południowej Europie, utrzymując z rodziną, oprócz kilku przygodnych wizyt, kontakt niemal wyłącznie korespondencyjny. Z honorariów za wiersze opłacała koszty podróży, wynajmowane pokoje, wyżywienie i pomagała dzieciom w Polsce.

Listy te stanowią rodzaj dziennika z informacjami o planach, codziennym życiu, opisem kolejnych mieszkań, pogody, cen. Ale dzięki nim można poznać obyczaje panujące wówczas w Niemczech, Szwajcarii, Włoszech, poczuć klimat i barwę ówczesnego świata. Nie jedno może nas zdziwić.

Do Włoch przyjeżdżała w latach 1891, 1892, 1896, 1901 – 1902, 1906 – 1907.

Po raz pierwszy do Mediolanu zawitała w listopadzie 1891 r. Jest zimno. „Ale cóż to za Włochy! O ile się siedzi w ciepłym kaftaniku, w chustce na to, w rękawiczkach bez palcy i w pantoflach filcowych – to ciepło. Inaczej zmarznąć można. Wprawdzie niebo jest błękitne i słońce świeci, ale domy podle urządzone, na północ poobracane oknami, kamienne podłogi, pieców nie ma, okna pojedyncze, mury stare, ale wilgotne”.

W grudniu, tuż przed Bożym Narodzeniem pisze: „Choinek nie szykują jak u nas. Natomiast sprzedają kije różnej długości, do dwóch i trzech metrów, całe obwinięte leśnym bluszczem, grubo na jakie ¾ łokcia w obwodzie. Chłopskich worków pełno, z takimi kijami ciągnie do miasta. Mróz mamy: pogoda, ale zimno, aż strach: dość powiedzieć, że ja palec u nogi odziębiłam, choć fussack pod biurkiem stoi – tak ciągnie od kamiennych podłóg. Na kominku palę, ale co to znaczy! Śnieg tu spadł jednego ranka: pocieszny taki, bo w ziarneczkach zbitych, jak sago. Cieszyły się Włosiska i rade: bo tu mówią, że jak przed Bożym Narodzeniem kto śnieg zobaczy, to zdrów będzie przez cały rok. I rzeczywiście ludzie tu gęsto umierają, bo raz wraz widzę pogrzeby, ale żeby chorowali bardzo, to nie znać: bardzo mało doktorów i aptek”.

Zwiedza miasto, które „jest duże, iż można przez czas długi chodzić tu i ówdzie i coraz nowe widzieć jego części. Ale oprócz kilkunastu pięknych gmachów wszystko tchnie ruiną. Jest to reszta dawnej świetności tylko. Fortepianów prawie nie słychać: ale flety, gitary, mandoliny wszędzie”. Była na wieży katedry „nie na samym szczycie nawet, bo to wysokość zawrotna, a idzie się zewnątrz, wśród tak rzeźbionych galerii, iż zda się wszystko wiatr zdmuchnie do licha”, w muzeach „w pinakotece byłam w niedzielę – darmo wtedy. Trzeba było widzieć, jak te proste makaroniarze porozpierały się po aksamitach, jakie uwagi robiły nad obrazami, jak ręce w lornetki składali. Taki obszarpaniec u nas ani by pomyślał iść do galerii obrazów, a tu we krwi leży pożądanie sztuki”.

Foto: Wikipedia

Wigilię spędziła sama, bardzo ubogo.” Rozpaliłam sobie ogień na kominku, przełamałam się z wami opłatkiem , zjadłam parę sardynek, napiłam się herbaty, przesunęłam sobie do ognia fotel i próbowałam czytać. Ale mi ręka z książką upadała, a oczy patrzyły w ogień, widząc rzeczy dalekie, minione i takie, które już nigdy nie wrócą. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia pojechałam do Pavii: tu w pierwsze święto pociągi chodzą i sklepy do południa otwarte”. Podróż koleją trwała godzinę. Komunikacja była częsta, miedzy obydwoma miastami chodziły tzw. pociągi studenckie, gdyż w Pavia miała uniwersytet, którego nie było w Mediolanie. Poetka zwiedziła Certosa di Pavia „najbogatszy, klasztorny kościół świata”, uniwersytet w Pavii „ogromny budynek, podzielony przepięknymi, gotyckimi dziedzińcami na pięć osobnych niemal części odpowiadających pięciu wydziałom uniwersytetu, a każdy z tych dziedzińców zdobnych kolumnadą, w której arkady dualne pokrywają biusty, głowy sławnych mężów. Czasem figury całe, czasem kamienie grobowe z prastarych kościelnych grobów dobyte.” Sama Pavia jej się nie podoba, ocenia ją jako „dość lichą po Mediolanie. Są tu liczne kościoły i stare; ale największy tum, nieskończony; inne rażą ubóstwem po „Certosie”. Ulice zapchane wojskiem. (…) Na północy miasta kastel Viscontich, przerobiony na rodzaj cytadeli, przed nim, wśród szerokiej otwartej przestrzeni, bardzo piękna grupa, przedstawia, oswobodzone i gotowa do walko Włochy”. W ten świąteczny dzień poetka nie zjadła obiadu, jedynie bułki i mleko. Zanotowała też cenę biletu kolejowego, która wynosiła 5 franków i parę centów: ” to jest około 15 zł. Prawda, że trzecią klasą.”

Narzeka na pokój, że zimny i wilgotny : „jest łóżko z czterema kołdrami, co jedna to zimniejsza, a cięższa i z dwiema poduszkami, a właściwie wałkami wypchanymi wełną. Wyrzucam je oba i śpię na chustce złożonej i na jaśku”, na jedzenie : „chleb szkaradny; biały, zagnieciony jak kluski, twardy i niewypieczony”; „kasztany szkaradne”; „śmietanka do kawy fatalna, a mleko zaprawiane”; „owoców pełno, ale nie takie znów tanie” , na miejscową ludność „kobiety zanadto hołdują strojom. Poubiera się to bogato, ale nie zawsze z gustem, i spaceruje od sklepu do sklepu, od cukierni do cukierni. Robi wstrętne wrażenie to próżniactwo”. Chociaż w innym liście przyznaje, iż „typ ludu bardzo ładny”. Nawet duchowieństwo jej się nie podoba, bo „takie to otyłe, wspaniałe i takie odęte. Straszna pycha.” .

c.d.n.

Źródło: Maria Konopnicka, Listy do córek i synów. Instytut Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, 2010.

Korespondencja: Izabela Gass




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *