Legendy polskiej muzyki: Czerwone Gitary

Czerwone Gitary to zespół rekordowy pod każdym względem – liczby przebojów, sprzedanych płyt, zdobytych nagród. A jego historia to także kawał dziejów współczesnej Polski.

Ich historia zaczyna się 3 stycznia 1965 roku w kawiarni o nazwie Cristal w Gdańsku Wrzeszczu, pomiędzy godziną 11.00 a 14.30. To wtedy powołano do życia grupę muzyczną o nazwie Czerwone Gitary w czteroosobowym składzie z Krzysztofem Klenczonem, ale bez Seweryna Krajewskiego, który nie mógł przybyć, gdyż akurat tego dnia organizował własne urodziny. Na spotkaniu rej wodził Jerzy Kossela, jeden z wielu muzyków, którzy wypączkowali z Niebiesko-Czarnych – supergrupy tamtych lat. Niespodziewanie pomogło mu w tym Ludowe Wojsko Polskie, które się o niego upomniało. To właśnie w wojsku przemyślał strukturę nowego zespołu rockandrollowego.

Początkowo planował nazwać ten nowy zespół Pięciolinie, ale podczas koncertu grupy w hali Stoczni Gdańskiej dziennikarz z Trójmiasta Franciszek Walicki podsunął Jerzemu Kosseli inny pomysł. „Spójrz zza kulis, co ty tam, chłopcze, widzisz?” – zapytał Jurka. A on, że widzi estradkę i publiczność. „Ale co jeszcze, co jeszcze? – No poza tym to nic, chyba tylko te czerwone gitary”. „I właśnie tak powinniście się nazywać!” – orzekł Franek Walicki.

Podczas pamiętnego spotkania 3 stycznia 1965 roku twórcy zespołu oprócz przypieczętowania nazwy zdecydowali jeszcze o dwóch ważnych rzeczach. Po pierwsze, że nie będą wyłącznie kopiowali Beatlesów, ale dołożą nieco słowiańskiego ducha do rock and rolla. Po drugie zaś, że zgadzają się, by oficjalny patronat – a było to słowo święte w PRL-u – ob.jął nad nimi klub Stoczni Gdańskiej o nazwie Ster. Był to wówczas klub zasobny w pieniądze – śpiewała w nim zresztą wielka dama ówczesnej piosenki Halina Frąckowiak. Dzięki takiemu patronowi Czerwone Gitary uzyskały najlepsze możliwe warunki do pracy. Resztę, a zwłaszcza muzyczne efekty tej pracy, znamy wszyscy na pamięć.

Wiele piosenek Czerwonych Gitar doczekało się własnych legend. Jak choćby „Anna Maria” z roku 1968. Wiosną owego roku Seweryn Krajewski wpadł do Krzysztofa Dzikowskiego, dostawcy tekstów dla zespołu, i przyniósł piosenkę, którą Dzikowski określił jako „rzewny lament”. Padło zamówienie: niech Dzikowski napisze do niej tekst, jaki chce, byle tylko figurowały w nim imiona Anna Maria. I Dzikowski zaczął kombinować. Melodia jest smutna, więc i dziewczyna powinna być niewesoła. Jest niewesoła, bo ukochany nie nadchodzi. No więc czeka w oknie, a jego nie ma i nie ma, stąd to całe zdołowanie. Odruchowo Dzikowski pomyślał o wojnie, więc napisało mu się: „Lat minionych, tamtej wojny żadne modły już nie cofną”. Ale zaraz skreślił tę „wojnę”, bo jego Anna Maria musiałaby mieć z pięćdziesiąt lat, a Krajewski napisał przecież piosenkę dla nastolatków. Więc: „Lat minionych, dni minionych żadne modły już nie cofną”. A w roku 1968 dziewczyna mogła czekać – na chłopaka, który jest w wojsku, na marynarza, który wyruszył w rejs… Po latach Seweryn Krajewski dodał, że Anna Maria to była autentyczna dziewczyna, w której się kochał. Miłość urwała się nagle, bo ona musiała wyjechać z kraju na zawsze właśnie wiosną 1968 roku. A pamiętamy, kto musiał po marcu 1968 roku wyjechać z Polski na zawsze…

„Anna Maria” została nagrana w ostatnich dniach sierpnia 1968 roku na singla, ale premierowe wykonanie odbyło się parę dni wcześniej, bo na estradzie Festiwalu w Sopocie. I „Anna Maria” zaczęła żyć własnym życiem. Oczywiście z miejsca zaczęto typować różne panienki na pierwowzór Anny Marii. Najpierw miała to być przedwcześnie zmarła siostra Seweryna Krajewskiego, ale ktoś szybko sprawdził, że Seweryn nie ma siostry. Potem, że to na pewno pewna spikerka telewizji Katowice, która po prostu wyglądała na Annę Marię, więc musiała nią być. Potem przez całe lata w trakcie podpisywania płyt po koncertach zjawiały się tłumy panienek o imieniu Anna Maria, które nadmieniały, że to imię otrzymały w spadku po piosence Czerwonych Gitar. Czasem ta Anna Maria wyskakiwała w najdziwniejszych miejscach. Na przykład, kiedy dwie tarcze wiertnicze drążyły z dwóch stron tunel warszawskiego metra, jedna została nazwana Anną, a druga Marią. I gdy się spotkały, to była już oczywiście „Anna Maria”.

Czerwone Gitary zawdzięczały swoje sukcesy temu, że w zespole harmonijnie uzupełniały się dwie artystyczne osobowości: Seweryn Krajewski i Krzysztof Klenczon. Podczas gdy Krajewski był lirykiem, romantykiem, skłonnym do słowiańskiego zaśpiewu, Krzysztof Klenczon z natury był rockandrollowcem – grał twardo, wykorzystując mocne akordy. Wystartował na Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie w roku 1962, gdzie zaśpiewał o pluszowych niedźwiadkach, które bały się wejść do lasu. Poszło nieźle – zajął trzecie miejsce. I ten Festiwal uratował mu życie, bo po skończeniu pomaturalnego studium nauczycielskiego Krzysztof dostał nakaz pracy w charakterze nauczyciela wuefu w wiosce o nazwie Rumy koło Szczytna na Warmii. Nawet autobus tam nie dojeżdżał. Koniec świata. Ale kiedy do Rumów dotarł telegram od Franciszka Walickiego, Krzysiek rzucił dziennikiem szkolnym o stół i tyle go w szkole widzieli. Spakował się po cichu i zmył się, nie mając nawet odwagi powiedzieć mamie, że do szkoły więcej nie pojedzie. I ona biedna musiała jakoś tę sprawę załatwiać, co się w ogólnym bałaganie w końcu udało. A teraz na budynku szkolnym w Rumach jest tablica informująca, że tu nauczał Krzysztof Klenczon, który jednak stał się sławny z zupełnie innego powodu.

Na przykład jako kompozytor piosenki „Biały krzyż”, która miała być hołdem dla tych wszystkich „żołnierzy wyklętych”, których groby znajdowały się nie wiadomo gdzie, bo zabito ich strzałem w tył głowy. A prywatnie była osobistym hołdem Krzysztofa dla jego ojca. Czesław Klenczon był żołnierzem AK i po wojnie UB namierzało takich jak on. Musiał się ukrywać. Nie na wiele się to zdało. Aresztowano go, jakoś im się w trakcie konwoju wymknął, ale wiedział, że musi zniknąć. Przez dziesięć lat ukrywał się w odległym Drawsku Pomorskim pod zmienionym nazwiskiem. Rodzina wprawdzie wiedziała, że on gdzieś żyje i nie siedzi w więzieniu, więc to, co najgorsze, go ominęło. A dzieci miały bardzo surowy nakaz mówienia wszędzie, w szkole i na podwórku, że ich tata nie żyje, żeby, broń Boże, nie wygadały się i nie naprowadziły ubecji na jego ślad. Ojciec Krzysztofa Klenczona ujawnił się dopiero po 56. roku, gdy ogłoszono amnestię. Sam Krzysztof mówił: „Często ludzie mnie pytali, skąd u mnie ta romantyczna nuta. Stamtąd, z Kresów. Seweryn ma ją po swojej matce, ja po ojcu, on mnie w takiej muzyce wychował, w bardzo pięknej muzyce, bardzo prawdziwej, bardzo smutnej. Smutnej? No, może nie, raczej romantycznej, pełnej wspomnień i westchnień”.

Jeżeli więc Seweryn komponował melodyjne „Ładne oczy masz„, Krzysztof odpowiadał mocnymi akordami w piosence „Kwiaty we włosach”. Kiedy pewnego razu Klenczon spóźnił się na próbę, któryś z chłopaków zapytał: „Powiedz, stary, gdzieś ty był?”. A on do tego pytania dopisał melodię i powstała pierwsza polska piosenka country.

FOTO. Zespół „Czerwone Gitary”, od lewej: Krzysztof Klenczon, Seweryn Krajewski FOT. Tadeusz Wackier / Forum

Jednak tym dwóm indywidualnościom coraz trudniej było pomieścić się w tym samym zespole i Krzysztof opuścił grupę w 1970 roku. Krótko po tym, jak Czerwone Gitary otrzymały na Targach Muzycznych MIDEM w Cannes specjalną nagrodę dla zespołu, który we własnym kraju sprzedał największą liczbę płyt. Za analogiczny sukces w Anglii nagrodzeni zostali wówczas The Beatles. Krzysztof najpierw kierował własnym zespołem Trzy Korony, a potem próbował kontynuować karierę w Stanach Zjednoczonych. Nie przebił się jednak i po rozmowach z Sewerynem zdecydował, że wróci do Polski i do zespołu. Nie zdążył. Zmarł wskutek powikłań po wypadku samochodowym w Stanach Zjednoczonych 7 kwietnia 1981 roku w wieku zaledwie 39 lat. Polskie gazety ledwo się o tym zająknęły, bo wiosna 1981 roku była w Polsce wyjątkowo gorąca. Wiadomo – „karnawał «Solidarności»”, o którym nie było jeszcze wiadomo, że skończy się za osiem miesięcy stanem wojennym.

Nie mógł tego odżałować Seweryn Krajewski jeszcze w roku 1991, gdy osobiście z nim rozmawiałem z okazji reaktywacji zespołu w jego 25-lecie. Muzycy ruszyli w trasę, która okazała się wielkim tryumfem. Trwa ona zresztą (po licznych perturbacjach) do dziś. Sam byłem na koncercie Czerwonych Gitar w zeszłym roku we Wrześni, a to jeden z setek występów.

Krzysztof Klenczon ma dziś swój żeliwny pomnik w Pułtusku na Mazowszu, z którego się wywodził. To rodzaj ławeczki, na której można przysiąść i sfotografować się z idolem. W dodatku jest to ławeczka grająca. Kiedy się do niej podchodzi, fotokomórka uruchamia którąś z piosenek Krzysztofa. Kiedy podszedłem bliżej, akurat dobiegł mnie refren: „Gdy kiedyś znów zawołam cię, zawołam cię z daleka, przypomni mi gasnący dzień, że dawno już nie czekasz…”.

Tekst: Wiesław Kot, doktor nauk humanistycznych ze specjalnością literatura współczesna, profesor uniwersytecki SWPS, krytyk filmowy i publicysta. Autor ponad 30 książek, w tym ostatnio wydanej: „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”.

Projekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za granicą 2021 r.
*Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

Źródło: DlaPolonii.pl




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *