Swoje ulubione piosenki Budki Suflera mają dzisiejsze sześćdziesięciolatki, czterdziestolatki, nawet dwudziestolatki. A zespół nie powiedział jeszcze ostatniego słowa!
Historia tego popularnego polskiego zespołu rockowego zaczęła się w najmniej – wydawałoby się – rockowym mieście: w Lublinie, w latach 60. ubiegłego wieku. Krzysiek Cugowski i Romek Lipko znaleźli się w tym samym liceum, bo ucznia Lipkę usunięto wcześniej ze szkoły muzycznej za granie rock and rolla. A że i Krzysztof próbował swoich sił na estradzie – zaczęli wspólnie koncertować w epizodycznych formacjach. Nazwę jednego z nich Cugowski znalazł, otwierając na chybił trafił słownik angielskiego. Jego wzrok padł na określenie „Prompter’s box”, którą szybko spolszczono na Budka Suflera. Chwyciło. Z tym że na Cugowskiego i kolegów ówczesny Lublin nie był przygotowany. W mieście nikt nie chciał ich przyjąć na próby z tym głośnym repertuarem – ani do piwnicy, ani do garażu, ani tym bardziej do domu kultury. Skończyło się na próbach w domu kultury w pobliskim Milejowie. Trzeba tam było dojechać autobusem, kończyć próby przed zmrokiem, bo wtedy odchodził ostatni PKS. Albo zasuwać kilka kilometrów do stacji kolejowej. Jesienią w błocie, zimą przez zaspy. Kiedy chłopcom nie opłacało się wracać, zwłaszcza w złą pogodę, siedzieli w domu kultury przez kilka dni, ćwiczyli i spali na dmuchanych materacach.
„Mojemu miastu na do widzenia”
Tymczasem nadszedł rok 1973 i zespół postanowił spróbować swoich sił na dużej estradzie. Problemy jednak mnożyły się jeden po drugim. Choćby te związane ze sprzętem. Polskie głośniki nadawały się najwyżej na to, by komentować przez nie pochody pierwszomajowe, trzeba więc było sprowadzić nadludzkim wysiłkiem enerdowskie „regenty”. Do nich trzeba było samodzielnie dorobić pudła: mocne, dębowe, żeby wytrzymywały trudy transportu w trasie. A ileż zachodu było z pierwszym plakatem! Napis: „Grupa Blues and Rock. Budka Suflera” dało się wydrukować, ale muzycy nie mieli się w czym sfotografować, bo groszem nie śmierdzieli. Krzysztof nałożył długi brązowy płaszcz, jedyną lepszą rzecz, jaką miał w szafie, a Romek Lipko za bajońską sumę kupił od kogoś, kto przyjechał zza granicy, skórzany pas nabijany ćwiekami. No i chłopcy poprosili pana fotografa, żeby zrobił zdjęcie „na brązowo” – muzycy nie znali jeszcze wtedy słowa „sepia”.
Pozostawało najtrudniejsze – repertuar. Spotykali się więc u Romka Lipki przy pianinie, układali melodie po kawałku, nagrywali na magnetofon z nadzieją, że może kiedyś to się poskłada w jakąś sensowną całość. Wszystko po godzinach, bo trzeba było zarabiać na życie. Krzysztof Cugowski brał prace dorywcze, ale zasadniczo utrzymywali go już dość wiekowi rodzice ze swych skromnych emerytur. Romek Lipko natomiast musiał zarobić na siebie sam, a to oznaczało dwa etaty instruktora muzycznego w domach kultury. Jakimś sposobem na podreperowanie budżetu było grywanie na studniówkach. W sezonie 1974 chłopcy obsługiwali w ten sposób jedną szkolną imprezę za drugą. Ale też spróbowali swych szans w eliminacjach Festiwalu Jazz nad Odrą. W gronie jurorskim zasiadał Jan Ptaszyn Wróblewski i – jak Cugowski wspominał po latach – po wysłuchaniu ich repertuaru spojrzał na nich z „niekłamanym obrzydzeniem”. Zespół miał w bliskiej perspektywie samorozwiązanie z powodu – jak wspominali – „biedy i głodu”.
Z pomocą przyszedł im jednak przypadek. Oto redaktor lubelskiej rozgłośni Polskiego Radia Jerzy Janiszewski zaproponował, by chłopcy nagrali jakiś kawałek pod szyldem „dokumentacja lokalnej kultury muzycznej”. Miało się to odbyć na podobnej zasadzie, na jakiej nagrywało się po wsiach śpiewaków ludowych. Własnej piosenki jeszcze nie mieli, więc redaktor zaproponował, by utrwalili na taśmie przebój Billa Withersa „Aint No Sunshine”. Śpiewanie po angielsku musiałoby się skończyć kompromitacją, więc redaktor Janiszewski skoczył piętro wyżej i przyniósł dość smutną rymowankę autorstwa redaktora Adama Sikorskiego. Ta miała odpowiednią liczbę sylab i zaczynała się od słów: „Znowu w życiu mi nie wyszło”. Krzysztofowi piosenka się nie podobała, ale nagrał ją dla świętego spokoju i „przez zaciśnięte zęby”. „Nagrywaliśmy wszyscy jednocześnie – wspominał po latach. – Gdy ktoś się pomylił, trzeba było zaczynać wszystko od nowa. Zdecydowaliśmy się na pozostawienie tej wersji, w której pomylił się nasz perkusista”.
„Cień wielkiej góry”
No i ruszyli w pierwszą trasę koncertową po ziemi łódzkiej. Był rok 1974 i co przyjechali do domu kultury, przed którym widniał ich wspaniały plakat, to okazywało się, że na koncert zespołu Budka Suflera nie przyszedł dosłownie nikt. I tak było za pierwszym, drugim, trzecim i dziesiątym razem. Romek i Krzysiek się jednak nie poddawali. Niebawem zespół nagrał aż dwie płyty: „Cień wielkiej góry” i „Przechodniem byłem między wami”. Były one dla ówczesnych nastolatków jak haust świeżego powietrza na tle słodkiej i rozhasanej muzyczki lansowanej w radiu w dekadzie gierkowskiej. Posępne teksty, zahaczające o Norwida, do tego mocne gitarowe riffy i wpadająca w ucho melodia. Wkrótce chłopcy na każdym kroku odbierali dowody uznania, nawet uwielbienia – proszę, nawet tu, w Polsce można śpiewać o rzeczach poważnych przy mocnych gitarach!
„Ratujmy, co się da”
Tyle że te ostre brzmienia ograniczały zasięg zespołu, który z roku na rok mocniej chwytał wiatr w żagle. Przekonywał, że umie trafić z przekazem zarówno do publiczności piwnicy rockowej, jak i letniego amfiteatru. Stąd piosenki dla licznych „pożyczanych” wykonawców. Felicjan Andrzejczak w ten jedyny, niepowtarzalny sposób wychrypiał kultowy tekst zaczynający się od słów: „Jolka, Jolka, pamiętasz?”. A potem posypała się kaskada obrazów. Marek Dutkiewicz, autor tekstu, zaklinał się, że widok zakonnic idących plażą jest prawdziwy. Ale – dodawał od razu – jeśli wziąć pod uwagę, ile promili wchłonął tego lata nad polskim morzem, możliwe, że owe siostry zakonne pochodzą z jakiegoś świętego obrazka… A toyota, na którą pracował „gdzieś tam w świecie” mąż owej Jolki? Warto pamiętać, iż w latach 80. importowaliśmy nieliczne egzemplarze toyot. A płaciliśmy za nie Japończykom jedyną walutą z Polski, którą byli oni wówczas zainteresowani: gęsim pierzem do wypychania poduszek.
Kolejną lotną frazę – „Dmuchawce, latawce, wiatr” wyśpiewała z akompaniamentem kolegów z Budki Suflera wokalistka o estradowym pseudonimie Urszula. Tym razem Romualdowi Lipce wyszedł walczyk. Zagrał go Urszuli w domu na pianinie, ona sama nie bardzo wiedziała, czy to na bal, czy do radiowego koncertu życzeń. Ale ogólnie była na tak. Ta pozycja nie wszystkim przypadła do gustu. Odrzuciła ją na przykład radiowa Trójka. Tamtejsi redaktorzy programowi orzekli, że takie przynudzanie na trzy czwarte całkiem nie pasuje do rockowego profilu stacji. Ale rozdzwoniły się telefony od słuchaczy i Trójka też nie miała wyjścia – musiała się z „Dmuchawcami” przeprosić. Czas już był najwyższy, bo piosenka gładko wskoczyła na pierwsze miejsce Trójkowej Listy w lipcu 1983 roku.
A parada przebojów autorstwa Romualda Lipki i kolegów trwała i trwała kilkadziesiąt kolejnych lat: „Martwe morze”, „Takie tango”, „Bal wszystkich świętych”… Przerwała ją przedwczesna śmierć Romualda Lipki w 2020 roku. Ale zespół słychać ciągle raz po raz z różnych estrad krajowych i polonijnych. Kto wie, co nam jeszcze podpowiedzą z tej Budki Suflera?
Tekst Wiesław Kot, doktor nauk humanistycznych ze specjalnością literatura współczesna, profesor uniwersytecki SWPS, krytyk filmowy i publicysta. Autor ponad 30 książek, w tym ostatnio wydanej: „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”.
Projekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za granicą 2021 r.
*Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.
Źródło DlaPolonii.pl