Andrzej Kopiczyński przekonał Polaków, że gdy stuknie czterdziestka, może być całkiem miło. Zwłaszcza, gdy się pracuje na wielkiej budowie, u boku ma się oddaną żonę a do pomocy kobietę, która „żadnej pracy się nie boi”.
Życie ułożyło mu się początkowo jak zwykły polski los. Urodził się pięć lat przed wojną w Międzyrzecu Podlaskim, ale rodzina krótko przed wojną przeniosła się do Augustowa, bo tam było więcej swojaków z Wilna. Kiedy terytoria te zagarnęli Sowieci, rodzina znalazła się na liście do wysyłki na Sybir. Ocaliło ich to, że Sowietów przegnali z Augustowa hitlerowcy. Po wojennej tułaczce rodzina Kopiczyńskich zdecydowała się wrócić do Augustowa, a tu już na ojca czekało UB. Wprawdzie ojciec należał do PSL-u, ale dla ubeków był komunistą. Aresztowano go i po prostu zniknął. Na nic matka wydeptywała ścieżki do wszystkich możliwych urzędów.
A Andrzej, jak to chłopak w tamtych czasach, najmował się u okolicznych chłopów do rozbrajania min, które rozrywały tamtym krowy. Tymczasem rodzina uznała, że na Ścianie Wschodniej nie ma dla nich życia, więc przeniosła się do Wrocławia. W dodatku z cudownie ocalonym ojcem, który musiał nadal żyć jak mysz pod miotłą, trudniąc się sortowaniem bielizny w szpitalu zakaźnym. Zrehabilitowano go dopiero w ‘56 roku.
Kiedy Andrzej podrósł, zajął się handlem poniemieckim dobrem na wrocławskim Placu Grunwaldzkim, na który zjeżdżali się amatorzy szabru z całej Polski. Na tym placu pobierał też pierwsze lekcje aktorstwa, które zmierzało do tego, by potencjalnemu klientowi przedstawić oferowany towar od najlepszej strony. Stąd już tylko krok do teatru amatorskiego prowadzonego przez Ligę Kobiet. No i spodobała mu się wrocławska operowa kawiarnia, do której zaglądał z ulicy – te wszystkie dystyngowane panie i panowie. A kiedy we Wrocławiu zjawiła się wyjazdowa komisja ze szkoły teatralnej z Łodzi, był pierwszym, który się stawił na rekrutacji.
Po studiach pierwszy angaż do teatru w Olsztynie, gdzie został zatrudniony z gażą 1100 złotych. Jak obliczano, tyle trzeba było zapłacić za mięso na sto kotletów schabowych. Ale za to pokój w hotelu Warmińskim był za darmo. I było co robić: Teatr im. Jaracza „produkował” sześćset przedstawień rocznie na czterech scenach. Kopiczyński dzierżył role amantów, w których niezmiernie podobał się damskiej publiczności. Następny przystanek na teatralnej drodze – Bydgoszcz. W Bydgoszczy zyskał kolejne teatralne laury, ale stracił włosy. Miał zawsze niesforną czuprynę i pewnego dnia garderobiany poradził, że skropi mu włosy specyfikiem własnego pomysłu – będą się układać, jak sobie właściciel zażyczy. Tymczasem po spryskaniu włosów wszystkie wypadły z głowy. Aktor w jednej chwili wyłysiał. Wpadł w taką rozpacz, że omal nie targnął się na życie. Tyle tylko, że oszpecony w ten sposób idealnie nadawał się do zagrania w awangardowej sztuce Jeana Anouilha „Beckett, czyli honor Boga”. Krytyka była wniebowzięta, że aktora stać było na tak radykalną odmianę powierzchowności. Wreszcie – Szczecin. Żyło się tu nieźle. Pokój sublokatorski można było wynająć za 150 złotych, a obiad w „Żeglarskiej” kosztował 10 złotych. Aktor otrzymywał 960 złotych miesięcznej gaży. Andrzej Kopiczyński staje się niekwestionowaną pierwszą gwiazdą teatrów Polski północnej.
Anegdota głosiła, iż aktor wraca z wyprawy wędkarskiej, a jego żona, Maria Chwalibóg, pyta: „Ryby były?” Na to Andrzej: „Ryb nie było, ale branie było. Doszło do tego, że pewien bogaty szczecinianin, którego żona do szaleństwa zakochała się w Kopiczyńskim, zaproponował aktorowi znaczną sumę pieniędzy, byle tylko ten na stałe oddalił się z miasta.
Kopiczyński zrozumiał, że nic już więcej w Szczecinie nie uzyska i że pora przenosić się do Warszawy. Zatrzymała go siłowa interwencja milicji. Po prostu patrol wpadł do knajpy artystów, oślepił wszystkich gazem i spałował, zwłaszcza Kopiczyńskiego. Za nic. Chodziło tylko o to, by musiał się leczyć w Szczecinie i opóźnić swój wyjazd do Warszawy – przynajmniej o jeden sezon. Tak miejscowa władza dbała o swoich artystów.
Od początku lat 60. zaczęły się drobne epizody w filmach, ale tutaj najchętniej wsuwano Kopiczyńskiemu na głowę kask albo hełm i odziewano w mundur. Grywał za to z Januszem Gajosem, z Elżbietą Czyżewską, Barbarą Krafftówną. Bywał przez reżyserów coraz częściej traktowany jako magnes przyciągający widownię, więc obsadzano go bardzo chętnie, nie zważając na to, że jego emploi nie zawsze przylegało do roli. W „Jarzębinie czerwonej” (1969) Ewa i Czesław Petelscy obsadzili go w roli jednego ze zdobywców Kołobrzegu. Radziecki pirotechnik do tego stopnia spartolił przygotowanie planu, że mina wybuchła aktorowi dosłownie pod tyłkiem, który miał „zsiekany jak kotlet”. Druga sprawa, że zagrał obok innego zabłąkanego tutaj przypadkowo przystojniaka – Andrzeja Łapickiego.
No i w końcu Kopiczyński trafił w Warszawie do teatru Adama Hanuszkiewicza, i to do jego słynnej „Balladyny”, na którą koniki sprzedawały bilety po 300 złotych, choć najlepsze miejsca w kasie kosztowały 25 złotych. „Balladynę” wystawiano tylko dwieście razy, ale legenda przedstawienia niosła się przez dziesięciolecia. Jego recenzje publikowały nawet pisma dla dzieci: „Miś” i „Świerszczyk”. Kopiczyński zagrał Kirkora, tyle że w wersji żigolaka ze współczesnej knajpy.
Jako że aktor przyciągał samą twarzą, niezależnie jaką fryzurę mu do niej dopasowywano, otrzymał tytułową rolę w wiodącym projekcie Roku Kopernikańskiego – w filmie „Kopernik” (1973) państwa Petelskich. Bohater musiał tu być wzorem Polaka, ostoją moralno-polityczną, o jaką apelował ówczesny I sekretarz Edward Gierek. Rolę Kopiczyńskiego doceniono za to, iż bodaj w minimalnym stopniu zdołał ściągnąć Kopernika z cokołu. Publiczność miała mu za złe, że jako duchowny uprawia romanse z kobietami. Na to prasa partyjna odpowiedziała z całą mocą, że taki był zwyczaj owych czasów i duchowni miewali półlegalne żony, co zamykało dyskusję.
No i z początkiem lat 70. publicysta Jerzy Toeplitz i reżyser Jerzy Gruza mieli dla Andrzeja Kopiczyńskiego zupełnie inną propozycję. Chodziło o to, żeby w serialu pokazać PRL w lustrze, tyle że w lustrze z gabinetu śmiechu (w rozsądnych granicach). Jak wtedy mawiano: „z jednej strony śmiech szalony, z drugiej strony gorzka łza”. Jerzy Toeplitz świetnie uchwycił rozpęd gierkowskiej Polski, z jej ambicjami i wielkimi budowami, w tym tą najbardziej eksponowaną – z budową Dworca Centralnego w Warszawie. Cała Polska starała się mieć wtedy działkę pod miastem, drzwi w domu zamieniała na „łuki Karwowskiego”. Tak powstał serial „Czterdziestolatek”, chętnie oglądany do dziś.
.
.
Karwowscy zjawiają się więc w polskich domach z cotygodniową regularnością, bywają tam na prawach gości. Kiedy serial nadawała telewizja, Kopiczyński, który mieszkał wówczas na warszawskim Powiślu, wystawał w oknie – wszyscy otwierali je, bo był upał – i oddychał z ulgą, kiedy słyszał, że z wszystkich okiem dookoła dobiega piosenka Andrzeja Rosiewicza otwierająca kolejny odcinek serialu. I tak na wieki wieków został inżynierem Karwowskim. Kiedy wchodził na scenę Teatru Narodowego, obojętnie, jaką rolę by grał, od strony publiczności dobiegał go niemal chóralny szept: „Karwowski, Karwowski”.
Pod koniec życia do domku na Podlasiu państwo Kopiczyńscy jeździli peugeotem. Jego numer rejestracyjny 840-40.
Wiesław Kot, doktor nauk humanistycznych ze specjalnością literatura współczesna, profesor uniwersytecki SWPS, krytyk filmowy i publicysta. Autor ponad 30 książek, w tym ostatnio wydanej: „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”.
Projekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za granicą 2023 r.
*Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.
Źródło DlaPolonii.pl