„Sukienka” Tadeusza Łysiaka i inne polskie batalie o Oscara

Po raz kolejny walczymy o Oscara! Film „Sukienka” Tadeusza Łysiaka stanie do rywalizacji o statuetkę w kategorii „Najlepszy film krótkometrażowy”. Sukces tym większy, iż reżyser ma zaledwie 29 lat, a więc jest to jeden z najmłodszych twórców z nominacją amerykańskich akademików. O tym, czy nominacja zmieni się w statuetkę, przekonamy się 27 marca w trakcie rozdania nagród.

Młody reżyser dopiero startuje w branży. Na koncie ma dwie etiudy szkolne (Lustro i Techno), które nakręcił jako student Warszawskiej Szkoły Filmowej. A przecież rodzina Łysiaków jest mocno osadzona w rodzimej kulturze. Bowiem Tadeusz to wnuk pisarza i publicysty Waldemara Łysiaka, który do literatury wkroczył brawurowo jeszcze w latach 70. XX wieku z cyklem opowieści o epoce napoleońskiej (Szuańska balladaEmpirowy pasjans i wiele innych). Z czasem coraz silniej dawał o sobie znać Waldemar Łysiak publicysta, który rozprawiał się z „różowym salonem”, jak nazywał środowiska KOR-u wywierające – jego zdaniem – mocno niekorzystny wpływ na życie publiczne. Tadeusz to także syn pisarza i publicysty Tomasza Łysiaka, który w licznych powieściach sięgał w głąb polskiej historii (na przykład do średniowiecza w Trylogii szalbierskiej), a w obfitej twórczości felietonowej wzmacniał postawy konserwatywne. Pozwolił się także zauważyć jako jeden ze współscenarzystów filmu Smoleńsk (2014). A teraz Tadeusz chlubnie kontynuuje artystyczne tradycje rodu. Nominacja dla jego filmu do Oscara nie jest bynajmniej przypadkiem. Sukienka była wcześniej ciepło przyjęta i nagradzana na festiwalach na całym świecie: od Gdyni przez Sofię po Atlantę.

Foto DlaPolonii.pl

Innego życia nie będzie, innego ciała też

Na bohaterkę swego dokumentu wybrał kobietę, której los poskąpił wzrostu. Julia (Anna Dzieduszycka) cały życie spędza w motelu przy granicy z Ukrainą. Kiedy już wymieni pościel i posprząta pokoje, przesiaduje w barze, gdzie wypełnia puste godziny grą na automatach. Tak mija jej życie do dnia, kiedy to Bogdan, kolejny kierowca tira, który się tu zatrzymał, okazuje jej zainteresowanie, a może i coś więcej. Do tego stopnia, iż zaprasza ją na kolację, kiedy tylko wróci z kursu do Kijowa. Dla Julii to więcej niż uśmiech losu. To szansa na wyjście z cienia, w którym – jako „kobieta niziołek” – tkwiła przez całe życie. Ten radosny przełom Julia chciałaby przywitać w nowej, wystrzałowej sukience, w której zjawi się na upragnionej kolacji, aby olśnić swego mężczyznę. A tu okazuje się, że dobranie stroju dla „osoby nienormatywnej” to poważny problem. I to nie dlatego, że dziewczyna musi dobrać coś z odzieżowej oferty dla nastolatków albo obstalować suknię na wymiar u krawca. Nie! Naprawdę deprymujące jest to, że każdy dziewczynę zbywa, odsyła z kwitkiem, pomija, okazuje lekceważenie i wzgardę. Że daje Julii odczuć, iż jest ona czymś w rodzaju błędu natury, usterki w procesie biologicznym. Może zawiniła sama, może rodzice, w każdym razie spadła na nią jakaś kara. Lepiej się w to nie mieszać, pozbyć się jej, nie dostrzegać. Udawać, że jej nie ma. Z tym że w ten sposób mogą się zachować wszyscy – z jednym wyjątkiem: samej Julii. Bo kobieta ma to jedno życie, które ma, i to jedno ciało, które zostało jej „przydzielone”. I w tym życiu oraz w tym ciele powinna zaspokoić naturalne dla wszystkich pragnienie miłości i bliskości. Innego życia nie będzie, innego ciała też.

Nie zasługujemy na ten film

Co w Sukience zobaczyła krytyka? Przede wszystkim solidarne spojrzenie reżysera. „Nie robi Julii tego, co społeczeństwo – pisze Anna Tatarska. Nie widzi w niej dziwadła, zagadki, żartu. Łysiak i Konrad Bloch (operator) pokazują Julię jako mocną, zadziorną, ale przede wszystkim zmysłową i atrakcyjną kobietę”. Z kolei Krzysztof Połaski docenia fakt, iż reżyser „daje Julii wolność i wręcz staje się gościem w jej świecie, mogąc jedynie rejestrować to, jak ona mierzy się z codziennością”. To reżyser. Bo ze społecznością, w której obraca się niskopienna, Julia jest już gorzej. „Oglądając ten film, widząc go na liście nominacji do Oscara, miałem poczucie, że Polska nie zasługuje na to wyróżnienie. Nie zasługujemy na to, żeby świat pomyślał, że my jesteśmy tacy jak w tym filmie – tacy dobrzy i empatyczni” – mówił Tomasz Raczek. Z tym wszystkim to niespełna półgodzinne studium nie oferuje taniej pociechy w postaci happy endu. „To jest zbyt ważny i zbyt rzadko poruszany temat w kinie, żeby dawać pewnego rodzaju poczucie komfortu na koniec widzowi. Chcieliśmy zostawić dyskomfort, żeby człowiek wyszedł z sali kinowej, zastanawiając się nad światem, który go otacza. To była ryzykowna decyzja, ale wydaje mi się, że słuszna” – tłumaczył Tomasz Łysiak.

Oscar za pół minuty dziennie

W tego rocznym rozdaniu oscarowym mamy jeszcze jeden mocny polski akcent. Nominację za zdjęcia do West Side Story w reż. Stevena Spielberga otrzymał Janusz Kamiński (ur. 1959). To oscarowy weteran – odebrał już dwie statuetki: za Listę Schindlera (1994) i za Szeregowca Ryana (1999), a poza tym nominowany do tej nagrody był jeszcze czterokrotnie.

Tegoroczne nominacje czynią szczególną okazję do przypomnienia wcześniejszych polskich oscarowych zmagań. Bowiem wokół Oscara polscy filmowcy krążyli uparcie od dziesięcioleci. Z sukcesem albo prawie. Rozpatrzmy co bardziej interesujące przypadki. Ciągną się one co najmniej od roku 1942, kiedy to Leopold Stokowski (pół Polak, pół Irlandczyk – po polsku jednak nie mówił) odebrał Oscara specjalnego za oprawę muzyczną filmu Walta Disneya pod tytułem Fantazja. Co wzięło się stąd, że sławny w Stanach dyrygent Stokowski pewnego wieczoru jadł kolację w tej samej restauracji, parę stolików dalej niż Walt Disney. Ten zgarnął już wprawdzie Oscara za Królewnę Śnieżkę, ale zarobił na niej mniej, niż się spodziewał. I wtedy do swojego stolika doprosił go Stokowski i namówił, żeby wyprodukować kolejną animację, tyle że w oparciu o muzykę poważną. Disney zapalił się do pomysłu, setki jego rysowników zapełniało sztalugi. A Stokowski opracowywał znane melodie – od Dziadka do orzechów po Święto wiosny. No i posypały się Oscary – w tym dla Disneya reżysera i naszego Stokowskiego. Ale co z tego – publiczność wolała oglądać Myszkę Miki, a nie ilustrowaną symfonię. Film w kinach poległ.

Nieco lepiej poszło innemu naszemu rodakowi – Bronisławowi Kaperowi. W Warszawie studiował muzykę, a w Paryżu pisał operetki. Traf chciał, że właśnie w Paryżu jadł kolację producent Louis B. Mayer (ten od wytwórni filmowej z ryczącym lwem) i z restauracyjnej estradki dobiegł go szlagier Ninon, ach uśmiechnij się. Napisany przez Kapera specjalnie dla Jana Kiepury. Louis B. Mayer był szybki: Dawać tu tego, co to napisał! Agenci odszukali, przedstawili sobie obu panów. Skończyło się tym, że Bronisław Kaper w Hollywood napisał muzykę do ponad stu filmów. Pracował metodycznie – komponował pół minuty muzyki dziennie. Jak mu się udał przebój, to śpiewali go na statkach wycieczkowych i w przerwie zawodów sportowych. Wynikły z tego trzy nominacje i jedna oscarowa statuetka w 1954 roku za muzykę do filmu Lili.

Polański i jego horrory

Z Oscarem interesujące perypetie miał Roman Polański. Nominowano go za Nóż w wodzie (film nieanglojęzyczny), potem kręcił nieco w Europie, ale nieustannie kierował się na Hollywood. Tam – najważniejsze to się zaczepić. Więc nie wybrzydzał i choć zaproponowano mu tuzinkową powieść o tym, jak to szatan zalągł się u potomstwa pewnej pani, to Polański się przyłożył. Napisał ten błahy horror od nowa, po swojemu. W jego wersji szaleństwo ogarnia nie bohaterkę, lecz świat wokół niej. I padła nominacja dla Dziecka Rosemary za scenariusz adaptowany, ale też nic więcej. A szkoda, bo kompozytorowi muzyki, Krzysztofowi Komedzie, należała się statuetka za kołysankę. Cóż, kiedy 14 kwietnia 1969 roku tę kołysankę grano na oscarowej gali, Komeda umierał właśnie w warszawskim szpitalu. Film stał się głośny, bo szaleństwo – w sposób jak najbardziej bolesny – dotknęło samego Polańskiego. Oto 9 sierpnia 1969 roku w domu reżysera na Cielo Drive w Los Angeles banda Charlesa Mansona bestialsko zamordowała Sharon Tate – jego ciężarną żonę oraz trójkę jej gości. Przez kilka następnych lat Polański i Hollywood omijali się nawzajem. Powrót nastąpił w 1974 roku przy realizacji pastiszu „czarnego kryminału”, filmu Chinatown z udziałem Jacka Nicholsona i Faye Dunaway. „Żaden inny europejski reżyser tego pokolenia nie rozumiał tak świetnie i nie kochał tak mocno amerykańskiego kina, amerykańskiego sposobu robienia filmów – twierdzi Andrzej Wajda. – Nikt inny nie umiał tak wykorzystać możliwości oferowanych przez amerykańskie studia filmowe”. Tym większym ciosem było dla Polańskiego aresztowanie i postawienie mu zarzutów, między innymi o uwiedzenie nieletniej. Ze Stanów po prostu uciekł. Oscar spłynął na Polańskiego dopiero przeszło 30 lat później za Pianistę (2002). Nie mógł go jednak odebrać osobiście, bo „wczasował się” w Szwajcarii z policyjną bransoletą przypiętą wokół kostki. Bo ciągnęły się za nim ciemne sprawki z czasów, kiedy kręcił w Stanach Chinatown i też miał nadzieję na Oscara…

Kandydat nadany na cargo

Epopeja filmowa Noce i dnie – nasze słowiańskie Przeminęło z wiatrem – miała duże szanse na Oscara w rozdaniu za rok 1975. Film statuetki nie dostał, o czym zdecydowała – niestety – nasza polska zawiść. Bo film został doskonale przyjęty w kraju i na świecie i w recenzjach podkreślano, że jest „bezdyskusyjnie oscarowy”. Tymczasem reżyser Jerzy Antczak przestał być dobrze widziany przez władze, które zdecydowały go (reżysera i film za jednym zamachem) utrącić. Pod bzdurnym pretekstem zamierzały opóźnić wysyłkę kopii filmowej do Los Angeles, żeby nie zdążyła nadejść w czasie wyznaczonym regulaminowo. Reżyser widział, co się święci, i sam nadał kopię na cargo. Ale pojawiła się kolejna przeszkoda: na propagowanie dzieła wśród członków Amerykańskiej Akademii Filmowej przeznaczono zaledwie pięć tysięcy dolarów, czyli grosze. Choć produkcja samego filmu pochłonęła bez porównania więcej pieniędzy (nawet jeżeli wartość dolara liczyć po ówczesnej cenie czarnorynkowej). W rezultacie w kategorii „Film nieanglojęzyczny” Oscara dostał obraz francuski film Czarne i białe w kolorze, sygnowany przez Wybrzeże Kości Słoniowej. Głównie dlatego, że w gronie jurorów Akademii propagował go potężny amerykański dystrybutor, który nie szczędził grosza. Jerzemu Antczakowi musiało wystarczyć, że jego dzieło (w wersji serialowej) zakupiły wszystkie liczące się telewizje świata, a dubbingowano je aż w sześciu językach.

„Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic…”

O krok od Oscara była Ziemia obiecana Andrzeja Wajdy, którą nominowano za rok 1976 w kategorii „Najlepszy film nieanglojęzyczny”. Film był bezdyskusyjnie oscarowy – prezentował olśniewający rozmach inscenizacyjny, pokazywał Łódź jako jedyny w swoim rodzaju tygiel narodów, wiar i kultur. Tak to wyglądało z perspektywy polskiej, bo z amerykańskiej już nieco inaczej. Kiedy reżyser zjawił się w Stanach, by promować swoje dzieło, z miejsca spotkał się – on sam i jego film – z nader chłodnym przyjęciem. Bo wcześniej, zaraz po pierwszych pokazach dzieła za oceanem, przylgnęła już do niego etykietka „filmu antysemickiego”. Widzowie, zwłaszcza pochodzenia żydowskiego byli przekonani, że ich rodacy z Łodzi zostali pokazani w formie wyjątkowo krzywdzącej karykatury. Odrzucali – rzekomą – tezę, iż to żydowski fabrykant ponosi całą winę za nędzę polskiego robotnika. Krytycy filmowi z Izraela wyrażali wręcz opinię, że pokazano im „antysemicką prowokację”. Racjonalnych argumentów nie przyjmowali, na film patrzyli pod tym jednym kątem, o faktycznej wymowie filmu nie mówiąc. I już było pozamiatane.

Polska reżyserka, niemieckie pieniądze, powszechny antysemityzm

Blisko Oscara kilka razy była Agnieszka Holland. W 1990 roku sfilmowała opowieść o autentycznym nastolatku, Szlomie Perelu, który zrobił karierę w Hitlerjugend. Film Europa, Europa kręcono w Polsce, tuż przed wyborami ‘89, bo tu złotówka leciała na łeb na szyję i za parę dolarów można było mieć dowolny plan filmowy z tyloma statystami, ilu się chciało. Na Festiwalu w Toronto Europa, Europa okazała się przebojem. Zaraz też prawa do niej wykupił poważny amerykański dystrybutor Orion Classics, zrobił promocję i nikogo nie zdziwiło, że film uhonorowano Złotym Globem. Oscar w kategorii „Najlepszy film zagraniczny” był na wyciągnięcie ręki. I wtedy zaszło coś, czego nie spodziewał się nikt. Niemcy postanowili, że w roku 1991 do konkursu oscarowego nie wystawią żadnego filmu. Europy zatem też nie. Powodów nie podali żadnych, ale co nieco można się domyślać. Film ugodził ich w czuły punkt. Hitler ze swoimi ustawami norymberskimi powiedział im tylko to, co sami wiedzieli od dawna: że są narodem o cechach przywódczych, nacją z misją. A tu żydowski chłopak robi ich w balona. Prasa rzuciła się więc na film i wytykała mu – co już całkiem paradne – że jest antysemicki. Kina go nie pokazywały, plątał się po nocnych seansach w telewizji. Zamilczano go. Ale Holland częściowo wyszła na swoje, bo nominowano ją w kategorii „Najlepszy scenariusz adaptowany”. A że przegrała z autorem scenariusza do Milczenia owiec… Niestety, koniunktury nie odwróciło nakręcone niespełna 20 lat później W ciemności, mimo że realia były tu dopieszczone do ostatniego guzika od munduru. A Poldek Socha to bardzo przekonujący Sprawiedliwy wśród Narodów Świata: kombinator, asekurant, ale w sumie – serce na dłoni. Ale Agnieszka Holland przegrała znowu, bo w Hollywood panowała akurat moda na kino irańskie…

Nie wstyd przegrać z Tarantino

A polska historia oscarowa ciągnie się ze zmiennym powodzeniem. Na lansowanie filmu Trzy kolory. Czerwony (1995) Krzysztofa Kieślowskiego w Stanach amerykański producent, firma Miramax, wyłożyła okrągły milion. Padły dwie nominacje dla Kieślowskiego reżysera i Kieślowskiego scenarzysty. W pierwszej kategorii wyprzedził go Robert Zemeckis (Forrest Gump), a w drugiej Quentin Tarantino (Pulp Fiction). Z takimi to można przegrać…

Pamiętamy też o Idzie (2015) Pawła Pawlikowskiego, o Oscarze dla filmu nieanglojęzycznego. Znowu – splot polsko-żydowski, nienagannie sfilmowany, opowiedziany prosto, czasami bardziej niż prosto. Bo ten żydowski problemat w powojennej Polsce jest tu mocno okrojony. Stalinowska pani prokurator i niedoszła zakonnica – oto wszystko. A przecież nawet jak na terenie zamordowano całe plemię, to jakieś środowisko przetrwało. Jakaś miniatura narodu. A tu kołaczą się dwie panie od ściany do ściany: jestem tą Żydówką czy nie? Wszystko w odmętach ludowego antysemityzmu, w tonacji – chłop zabiłby i siekierą, byle zgarnąć pożydowską budę albo choć zaprzęg konny. Mało! Dużo za mało! Pamiętajmy jednak również, iż jest to film polski z tematyki, z obsady aktorskiej, ale nakręcił go reżyser, który sztuki filmowej uczył się w Anglii.

Będę mówił po polsku…”

Z tym że na koniec tego skrótowego podsumowania naszych oscarowych bojów powinna wybrzmieć nuta dumy i optymizmu. Andrzej Wajda w trakcie odbieranie Oscara honorowego z rąk Jane Fondy mówił: „Ladies and Gentlemen! Będę mówił po polsku, bo chcę powiedzieć to, co myślę, a myślę zawsze po polsku. Przyjmuję tę zaszczytną nagrodę jako wyraz uznania nie tylko dla mnie, ale dla całego polskiego kina. Tematem wielu naszych filmów były okrucieństwa nazizmu, nieszczęścia, jakie niesie komunizm. Dlatego teraz chcę podziękować amerykańskim przyjaciołom Polski i moim rodakom, którym kraj nasz zawdzięcza powrót do rodziny demokratycznych narodów, do zachodniej cywilizacji i instytucji i struktur bezpieczeństwa. Gorąco pragnę, aby jedynym ogniem, którego doświadcza człowiek, był ogień wielkich uczuć – miłości, wdzięczności i solidarności”.

Niech nam ten ogień płonie!

Źródło: DlaPolonii.pl

Projekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za granicą 2021 r.
*Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

Autor: Wiesław Kot, doktor nauk humanistycznych ze specjalnością literatura współczesna, profesor uniwersytecki SWPS, krytyk filmowy i publicysta. Autor ponad 30 książek, w tym ostatnio wydanej: „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”.




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *