Mrówki nie mają skrzydeł (oryginalny tytuł Le formiche non hanno le ali) to książka o przemocy. O przemocy mężczyzn wobec kobiet, o przemocy społeczeństwa wobec kobiet, wreszcie o przemocy kobiet wobec samych siebie. Polska wersja powieści, wydanej przez FameArt ukazała się na rynku pod koniec lutego i zebrała bardzo pozytywne recenzje.
Wbrew przesądom – 13 maja w piątek – w renomowanej mediolańskiej RamaYoga odbyła się prezentacja polskiego wydania w obecności autorki książki Silvy Gentilini, tłumaczki i moderatora spotkania Ewy Trzcińskiej, wydawcy Natalii Moskal z FameArt. Wypowiedzi Silvy i Natalii tłumaczyła Kaja Lipińska.
Spotkanie prowadzone było po polsku i włosku, a uczestniczyli w nim zaproszeni goście, w tym licznie przybyły Polki mieszkające w Mediolanie, a skupione w grupie Leonesse Polacche. Przeprowadzono też transmisję online na FB wydawnictwa.
W książce opisane są losy dwóch bohaterek, jedna żyje na początku dwudziestego wieku, życie drugiej obserwujemy od lat sześćdziesiątych tegoż wieku. Każda doznaje przemocy ze strony mężczyzn, są bite, gwałcone, okłamywane, oszukiwane. Najpierw wykorzystuje się je seksualnie, potem odbiera dzieci, w międzyczasie łamie kości, wybija zęby, dusi, kopie i co tylko oprawcom przyjdzie na myśl. Autorka nie epatuje okropnościami, ale opisy są bardzo sugestywne i straszne, bo taka jest też przemoc – przerażająca, dla człowieka, który się z nią nie zetknął może być wstrząsem. Autorka pokazuje jak bezradne są kobiety wobec partnera, męża, ojca, którzy biją, a dodatkowo sprawiają, że codzienność zamienia się w nieustający terror i piekło. Wyzwiska i groźby połączone z pięścią to coś, co odbiera kobietom wolność, godność, coś co sprowadza je do roli bezwartościowej marionetki w rękach oprawcy. Margherita i Emma szybko rozumieją, że z tego horroru właściwie nie ma ucieczki. Nie mają wsparcia w matkach, siostrach, ciotkach, czasem, na krótko, pomoże przyjaciółka. Otoczenie, sąsiedzi, dalsza rodzina, znajomi, szkoła, kościół, lekarze, wszyscy udają ślepych i głuchych, choć doskonale wiedzą co się dzieje. Historia Margherity i Emmy pokazuje również, że przemoc nie kończy się wraz z odejściem od kata, cierpienie trwa nadal i stopniowo niszczy życie ofiar. Obie kobiety czują się napiętnowane, zbrukane, nic nie warte, podziw budzi moment, w którym postanawiają zawalczyć o siebie i przetrwać.
Silva Gentilini na pytanie, dlaczego upłynęło tyle lat zanim opowiedziała swoją historię tak odpowiedziała:
Świadomość dorastania w klimacie przemocy była powolna i stała, wynikała z mojego rozwoju jako dziewczynki, potem nastolatki i kobiety. Postawa moich opiekunów była destabilizująca. Ich strach przed ujawnieniem prawdy o tej przemocy, zrozumiały w latach siedemdziesiątych, sprawił, że moja siostra i ja zareagowałyśmy zaprzeczaniem dowodom, a w rzeczywistości poczucie winy i wstyd pojawiły się automatycznie. W wieku jedenastu czy dwunastu lat miałam już dość. Zaczął narastać gniew. Na początku szukałam rozwiązań wyjścia z tej sytuacji razem z kobietami z mojej rodziny, potem uświadomiłam sobie, że to nigdy nie nastąpi; wtedy wypełnił mnie gniew i bunt przeciwko takiemu modelowi rodziny. Szukałam potwierdzenia i różnych wzorców na zewnątrz, w literaturze, w nowo powstałym ruchu feministycznym, w grupie przyjaciół. Po maltretowaniu, po urodzeniu dziecka mojego ojca, podczas ciąży ukrywanej przed całym światem czułam nienawiść do niego, do mojego ojca. Ale poczucie winy i wstydu były dla mnie tak zabijające, że musiałam się bronić. Wyszłam za mąż w wieku dwudziestu lat, urodziłam córkę mając trzydzieści, jednocześnie rozpaczliwie szukając sposobu na odnalezienie odebranego mi dziecka. Tylko po to, by go zobaczyć. Ale dopiero psychoterapia, dialog i wsparcie z zewnątrz pozwoliły mi naprawdę zrozumieć to, co wiedziałam od zawsze: że to on jest winowajcą. Wstyd ustąpił miejsca potrzebie zrzucenia zasłony milczenia, które zabiło wszystkie kobiety w mojej rodzinie.
Na spotkaniu pytania do autorki i wydawcy książki zadawane przez Ewę Trzcińską przeplatały się z odczytywaniem wybranych fragmentów utworu. W pewnym momencie nie tylko załamał się głos autorce czytającej fragment, ale wzruszenie ogarnęło wszystkich słuchających, u niektórych wywołując łzy. Historia Margherity i Emmy pokazuje, że przemoc nie kończy się wraz z odejściem od kata, cierpienie trwa nadal i stopniowo niszczy życie ofiar. Obie kobiety czują się napiętnowane, zbrukane, nic nie warte, podziw budzi moment, w którym postanawiają zawalczyć o siebie i przetrwać. Silva w zakończeniu daje nadzieję, że jest możliwe wyjście z tego zaklętego kręgu. Od lat mówi o tym na spotkaniach autorskich.
Natalia Moskal, odpowiadając na pytanie, dlaczego zdecydowała się wydać te książkę w Polsce powiedziała o misji swojego wydawnictwa, które wydaje książki pisane przez kobiety, książki poruszające trudne tematy. W momencie, gdy Kaja Katańska pracująca w FameArt natrafiła na Mrówki… decyzja o ich wydaniu pojawiła się natychmiast.
Dużo miejsca poświęcono aktualnej sytuacji kobiet tak w Polsce jak i we Włoszech. Natalia Moskal mówiła o heroicznej postawie Polek, jeśli chodzi o walkę z nieprzychylnym dla nich prawem o decydowaniu o własnym ciele, o własnej przyszłości i przyszłości płodu.
Na koniec z sali padły pytania do autorki, na które wyczerpująco odpowiadała także i po spotkaniu, już w indywidualnych rozmowach, podpisując książki tak w wersji włoskiej jak i polskiej.
Autorka na koniec zdecydowała się przeczytać bardzo osobisty utwór, który tu przedstawimy w wersji oryginalnej, a pod spodem w tłumaczeniu Ewy Trzcińskiej. Po odczytaniu obydwu wersji językowych na sali przez kilka sekund zapanowała niesamowita cisza, po chwili zastąpiona oklaskami. Takie spotkania pozostawiają po sobie ślad, poruszają tak wiele emocji.
C’è stato un tempo in cui ero bambina, ma ne ricordo soltanto la paura. Di troppe cose: le urla di mio padre, il pianto della mamma, il terrore velato dagli occhiali di nonna. Sono diventata grande all’improvviso, mentre giocavo con le amiche e sapevo di dover tornare lì. A casa.
Molte volte mi toccavo le gambe, le braccia, i fianchi, le spalle, compiacendomi di trovarle ancora intatte, sentivo il sangue che scorreva a ricordarmi di essere tutta intera.
Rotta, ma intera.
I lividi creavano buffi arcobaleni: prima rossi come il sangue affiorato, poi di un blu intenso, “blu indaco” diceva mamma.
Infine, si trasformavano in giallo…tanti piccoli soli sparpagliati.
A quel punto sapevo che sarebbero spariti presto. Che fatica inutile… Avrebbero lasciato spazio a nuovi segni, preparato ad altre metamorfosi.
I denti caduti mi preoccupavano solo un po’di più, lasciavano un buco e la gengiva gonfia, liscia come la chiglia di una barca. Anche alla loro perdita, mi abituavo presto.
Con ogni perdita scendevo a patti; perdevo denti, dignità, coraggio, perdevo speranze, fiducia, possibilità. Accadeva tutto in mezzo ai giorni normali, quelli dove la gente andava a scuola, faceva la spesa, si attardava a chiacchierare. Amavo la normalità apparente delle cose, mi attaccavo a ogni piccola abitudine, era rassicurante: se a ogni azione ne fosse seguita un’altra, un’altra uguale al giorno prima, mi dicevo, la mia testa sarebbe rimasta intatta.
Mi faceva sempre male la testa, era in rivolta, sguaiata e rumorosa, si avventava contro il corpo e pretendeva di stendermi a terra, ubbidiente e fragile come un cagnolino.
Non le davo peso, impegnata a tenere a bada il male che mordeva e mi staccava lembi di cuore ogni giorno. Volevo resistere disperatamente e disperatamente, volevo morire. Eppure ero così viva.
Poi mio padre mi aveva tolto tutto, anche quello che era solo mio.
Perdevo mio figlio.
Il tuo babbo ti ama. Mi assicuravano la mamma e la nonna.
Se questo era l’amore, non lo volevo.
Bramavo carezze e baci e parole sussurrate all’orecchio, volevo ridere e studiare, i miei occhi guardavano oltre, volevo godere del sole sulla pelle, leggere e scrivere. Camminare sulle foglie che scricchiolano in autunno, bagnarmi nell’acqua del mare, succhiare ghiaccioli al limone e grattare via il ghiaccio con le dita, bere chinotti, stringermi sulla vespa al corpo di un ragazzo.
Ma lui ti ama.
L’odio a volte diventava così forte da invadere tutto lo spazio che abitavo. Lui ti ama.
L’amore lasciava i lividi, faceva uscire il sangue dal naso, cadere i denti. Stringeva forte alla gola fino a toglierti il respiro.
Faceva immaginare la maniglia della porta che si piegava per lasciarlo entrare. No, io no. Io non lo amavo. Leggevo le storie dei sopravvissuti, guardavo i loro corpi privati di tutto, traballanti, ma alcuni ce l’avevano fatta. Ero piena d’amore per loro.
Anch’io ce l’avrei fatta.
Un giorno dopo l’altro restavo viva. Con il desiderio di correre e annusare, ridere e baciare, stringere forte, amare.
Il mio corpo non contiene tutte le voglie.
Sono aria vento luce buio mare. Onde.
Sono tutte, ma proprio tutte, le stelle.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Był taki czas, kiedy byłam dzieckiem, ale pamiętam tylko strach. Bałam się tak wielu rzeczy: krzyków mojego ojca, płaczu mojej matki, przerażenia w oczach mojej babci. Dorosłam nagle, podczas zabawy z kolegami z wiedzą, że muszę tam wrócić. Wrócić do domu.
W nieskończoność dotykałam swoich nóg, ramion, bioder ciesząc się, że wciąż są nienaruszone, czując płynącą krew, która przypominała mi, że jestem cała.
Połamana, ale cała.
Siniaki tworzyły zabawne tęcze: najpierw czerwone, jak krew, która wypłynęła na powierzchnię, potem niebieskie, „błękit indygo” jak mawiała mama.
W końcu zrobiły się żółte… mnóstwo małych, rozproszonych słoneczek.
Już wtedy wiedziałam, że wkrótce znikną. Co za bezużyteczny wysiłek… Zostawiały miejsce na nowe znaki, przygotowane do innych metamorfoz.
Bardziej martwiły mnie zęby, które wyleciały, pozostawiając dziury i opuchnięte dziąsła. Jednak i do ich utraty się przyzwyczaiłam.
Po każdej stracie dochodziłam do siebie; traciłam zęby, godność, odwagę, traciłam nadzieję, pewność siebie, możliwości. Wszystko to działo się w takie normalne dni, takie, podczas których ludzie chodzili do szkoły, robili zakupy, spędzali czas na rozmowach. Uwielbiałam pozorną normalność rzeczy, trzymałam się każdego małego nawyku, to było uspokajające: jeśli po każdej czynności następowała kolejna, kolejna taka sama jak poprzedniego dnia, to wmawiałam sobie, że moja głowa pozostanie nienaruszona.
Głowa ciągle mnie bolała, buntowała się, była hałaśliwa i nieznośna, wściekała się na moje ciało i domagała się, żebym się poddała, posłuszna i krucha jak mały piesek.
Nie zwracałam na nią uwagi, zajęta trzymaniem na dystans zła, które każdego dnia gryzło i wyrywało kawałki mojego serca. Desperacko, desperacko chciałam się przeciwstawić, chciałam umrzeć. A jednak byłam taka żywa.
Wtedy ojciec zabrał mi wszystko, nawet to, co było tylko moje.
Straciłam syna.
Twój ojciec cię kocha. Mama i babcia zapewniały mnie o tym.
Jeśli to była miłość, to ja jej nie chciałam.
Pragnęłam pieszczot i pocałunków, słów szeptanych do ucha, chciałam się śmiać i uczyć, moje oczy patrzyły dalej, chciałam cieszyć się słońcem na skórze, czytać i pisać. Chodzić po liściach szeleszczących jesienią, kąpać się w morskiej wodzie, jeść cytrynowe lody pomagając sobie rękoma, przylgnąć na motorze do ciała chłopca.
Ale on cię kocha.
Niekiedy nienawiść stawała się tak silna, że wdzierała się w całą przestrzeń, którą zamieszkiwałam. On cię kocha.
Miłość pozostawiała siniaki, powodowała krwotoki z nosa, wypadanie zębów. Ściskała za gardło, aż do utraty tchu.
Pozwalała sobie wyobrazić, że uchylam drzwi, aby go wpuścić. Nie, nie ja. Nie kochałam go. Czytałam opowieści o ocalałych, patrzyłam na ich ciała, odarte ze wszystkiego, roztrzęsione, ale niektórym udało się przeżyć. Przepełniała mnie miłość do nich.
Mnie też się uda.
Dzień po dniu wciąż żyłam. Z pragnieniem biegania i wąchania, śmiania się i całowania, trzymania się mocno, kochania.
Moje ciało nie jest w stanie zaspokoić wszystkich pragnień.
Jestem powietrzem, wiatrem, światłem, ciemnością, morzem. Falami.
Jestem wszystkimi, ale to wszystkimi, gwiazdami.
Korespondencja Ewa Trzcińska, ekspert biznesowy, doświadczony organizator eventów biznesowych i targowych, tłumaczka języka włoskiego. Kontakt [email protected]