Legendy polskiej muzyki: Skaldowie

Nikt tak jak oni nie umiał pomieścić w jednej piosence przyśpiewek z Podhala, fug Bacha i bigbitowego łomotu. Polska brzmiała Skaldami przez ćwierć wieku.

Przypomnijmy więc, jak mogło do tego dojść. Jest rok 1962 i Andrzej Zieliński zakłada w krakowskim Liceum Muzycznym zespół LM (skrót od nazwy szkoły). Ze starego radia Telefunken nasłuchał się rozgłośni Luxembourg, a w niej choćby idola – Cliffa Richarda. Pięciu chłopaków i jedna dziewczyna najpierw nutki i tekst spisywali „po literkach” z taśmy magnetofonowej. Potem wykonywali na przykład repertuar obłędnie wówczas popularnego Włocha Marino Mariniego, tego od „Nie płacz, kiedy odjadę”. To się spodobało. Podczas koncertów aula szkoły pękała w szwach. I więcej – kiedy w Hali „Wisły” organizowano przesłuchania pod hasłem „Czerwono-Czarni szukają młodych talentów”, bracia Andrzej i Jacek Zielińscy z zespołem zaśpiewali z estrady parę kawałków. W efekcie dyrekcja klubu studenckiego Pod Jaszczurami zaproponowała im stałe przygrywanie na wieczorkach tanecznych. Niestety, dyrekcja liceum nie wyraziła zgody na „małpie wrzaski i podrygiwanie” oraz na to, by nazwiska uczniów były rozlepiane na parkanach na podejrzanych afiszach.

Ale co było niemożliwe w Krakowie, stało się możliwe latem na Wybrzeżu. Andrzej Zieliński morza wcześniej nie widział, więc ruszył tam z kolegami, żeby dorobić, grając na potańcówkach. Jako Sextet Krakowski grali na tzw. fajfach w lokalu o nazwie Cristal w Gdańsku Wrzeszczu, a drugi koncert dawali wieczorem dla marynarzy i ich – jak to się wówczas nazywało – „maskotek”. Nawet się spodobało i dyrekcja Cristalu na koniec sezonu nagrodziła muzyków, zgodnie z obyczajem tamtych lat, okolicznościowymi dyplomami. Chłopcy wzięli dyplomy pod pachę, wrócili do Krakowa i… Krakowski Sextet przestał istnieć.

Skaldowie ze Skalnego Podhala

Ale nie zanikła chęć grania. Już koło roku 1965 zorganizowała się luźna formacja o nazwie Skaldowie. Akurat panowała moda na zespoły kolorowe, jak Niebiesko-Czarni czy Czerwone Gitary, więc i oni mieli się nazywać Zieloni-coś tam. Pomyśleli jednak, że jak będą jeszcze jednym kolorem, to utoną w tej tęczy. Dlatego stanęło na Skaldach, co miało z jednej strony nawiązywać do wędrownych grajków z czasów Wikingów, ale z drugiej też do skalnego Podhala, z którego bracia Zielińscy się wywodzili. Szybko wynikł jednak problem instrumentów elektrycznych. Nieliczne zachodnie były niedostępne i bajecznie drogie, polskich zaś nie było wcale, więc chłopcy robili je sami. Własnoręcznie wycinali z deski kształt gitary, z pudełek po strzykawkach robili „przystawki dźwiękowe”, a zwoje drutu miedzianego posłużyły do domowej produkcji strun. Części – nazwijmy to – elektroniczne były odpadami kupowanymi nieoficjalnie na zapleczu zakładów naprawczych radioodbiorników i telewizorów.

Skaldowie mieli też pierwszą w Polsce „kamerę pogłosową”. Andrzej Zieliński wspominał, że „Miała jedną wadę; jak się tupnęło za mocno w podłogę, to nie można jej było uspokoić i najlepiej byłoby wtedy zagrać «Bonanzę»…”. Tak wyposażeni Skaldowie zadebiutowali już na krakowskiej Giełdzie piosenki 13 października 1965 roku między innymi z bardem Leszkiem Długoszem. Sprawozdawca krakowskiego „Dziennika Polskiego” pisał: „Młodzi i sympatyczni członkowie zespołów akompaniujących mogą oczywiście nosić niekrępujące sweterki, ale estrada wymaga jednak wyprasowanych spodni i wyczyszczonych butów”.

Więcej Bacha, mniej łomotu

Koniunktura dla Skaldów powoli zaczęła się rozkręcać. Zimą 1966 roku jadą już na kilkudniową trasę koncertową obejmującą cały Rybnicki Okręg Węglowy. Grają koncerty nie byle gdzie, bo w teatrze Ziemi Rybnickiej, w domach kultury Knurowa, Wodzisławia, Radlina i Czerwionki. „Śląskie Nowiny” piszą, że koncerty „dla setek nastolatków stworzyły okazję do wywrzeszczenia się i masowego szaleństwa, dla personelu natomiast trochę kłopotów z wyszukiwaniem pogubionej w ferworze części garderoby, tudzież naprawianiem uszkodzonych krzeseł”.

Dalej po szczebelkach kariery pięli się coraz szybciej. Już w marcu tegoż 1966 roku startowali w krakowskich eliminacjach Festiwalu Muzyki Nastolatków, konkurując z zespołami, takimi jak Huragany, Zefiry, Piasty, Telstar, Czarne Perły i Szwagry. „Sztandar Młodych” pisał: „Warszawskie jury miało dużo roboty. Obrady trwały od 11 przed północą do 3 nad ranem. W rezultacie za najlepsze zespoły bigbitowe województwa krakowskiego uznano ex aequo zespół Skaldowie i zespół Szwagry”. Prasa z uznaniem podkreślała, że w piosenkach Skaldów mniej jest „łupaniny” niż u konkurencji, a w dodatku dają się słyszeć echa fug Bacha, a nawet fragmenty „Marsza tureckiego” Mozarta. Jak na big bit – był to szczyt wyrafinowania. A przed chłopcami otwierała się właśnie kariera znaczona dziesiątkami przebojów, które nucimy do dziś.

Skowronki zapisane na serwetce

Jednym z nich jest perełka muzyczna o wdzięcznej nazwie „Cała jesteś w skowronkach”. Piosenkę znamy od zawsze, ale umyka nam, że ta ballada śpiewana jest aż na dziewięć głosów – śpiewają Andrzej i Jacek Zielińscy oraz Konrad Ratyński, z tym że głos każdego z panów został nałożony trzykrotnie, co dało efekt wręcz małego występu chóralnego. Piosenka powstała w wagonie Warsu w czerwcu 1968 roku, kiedy podróżował tak krakowski poeta i autor tekstów piosenek Leszek Aleksander Moczulski. Jadąc do Warszawy po żonę, poeta pił kawę, gapił się w okno pociągu, a tam nic tylko „skowronki na polach, nad polami, to wszystko, co nam śpiewa, za nami i nad nami”. I przypomniało się poecie dzieciństwo i dziadek, który tłumaczył, co to za ptak tak pięknie śpiewa. Więc poeta pstryknął długopisem, chwycił plik serwetek – to cud, że akurat były – i zapisał tekst: „Cała jesteś w skowronkach…”. Żona na lotnisku rzeczywiście miała – jak stoi w piosence – ładną sukienkę i białe pantofelki. Tekst z miejsca spodobał się poecie – spodobał mu się do tego stopnia, że jak wspominał Leszek Aleksander, nabrał gwałtownej ochoty, by z tej radości uściskać młodego człowieka, który siedział w Warsie po drugiej stronie stolika.

Poeta przekazał tekst Andrzejowi Zielińskiemu ze Skaldów, którzy akurat koncertowali w Katowicach. Zieliński wrócił po koncercie do katowickiego hotelu, wziął hotelową serwetkę, narysował na niej pięciolinię i stawiał nutę za nutą, komponując melodię. Wkrótce nagrali ją z orkiestrą dla radia, także w wersji rosyjskiej oraz niemieckiej, dla fanów zespołu w NRD. Jak „Cała jesteś w skowronkach” brzmiało po niemiecku, nie powiem, bo nie chciałbym psuć nastroju. Ale w Polsce tytuł z miejsca oderwał się od piosenki i zaczął wieść życie obiegowego powiedzonka. „Ależ ona jest cała w skowronkach” znaczyło: jest w euforii, ekstazie, w siódmym niebie.

I sypały się – przebój za przebojem. Piosenkę „Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał” napisali w autobusie w trakcie niekończących się tras po Polsce. Do tekstu Wojciecha Młynarskiego, który ten napisał także w autobusie, dosłownie na kolanie. Z kolei nostalgiczną piosenkę zakochanej dziewczyny „W żółtych płomieniach liści” (śpiewaną w duecie z Łucją Prus) opatrzyła tekstem Agnieszka Osiecka. Wykorzystała wrażenia z corocznych mazurskich wakacji z warszawskim teatrem STS.

Kiedy z kolei w latach 80. wylansowali przebój „Nie domykajmy drzwi”, żartowano, że jest to przebój, jaki ekipa generała Jaruzelskiego dedykowała narodowi po zawieszeniu stanu wojennego.

Lata 70. ubiegłego wieku były jednym niekończącym się pasmem sukcesów. W 1972 roku Skaldowie zagrali i zaśpiewali (częściowo po niemiecku) na koncercie otwierającym Letnie Igrzyska Olimpijskie w Monachium. W Moskwie koncertowali na zapełnionym do ostatniego miejsca stadionie Łużniki. „Nie silimy się na rzeczy, które są nam obce. Gramy po słowiańsku” – komentował Andrzej Zieliński.

Nie obyło się bez przygód z cenzurą. Kiedy na okładce płyty z piosenką „Szanujmy wspomnienia” grafik umieścił zdjęcia rodziny młodego Lenina, wycofano całe wydawnictwo. Kiedy nagrywali tam kolejne płyty, do wytwórni japońskich wysyłali je w wersji quadrofonicznej – co wówczas było absolutną rewelacją. Nie udało się jednak zdobyć tamtejszego rynku. Podobnie jak amerykańskiego. Co z tego, że firma Warner Bros. zaproponowała zespołowi w 1977 roku sesję nagraniową w Berlinie Zachodnim, skoro władze odmówiły wydania muzykom paszportów.

Wyjeżdżali za to w liczne tournee dla Polonii amerykańskiej. Stan wojenny zastał ich 13 grudnia 1981 roku w Chicago.

Jeden z braci Zielińskich, Jacek, wrócił do kraju w maju 1982 roku, kiedy tylko przywrócono komunikację lotniczą z Polską. Andrzej został. „Decyzję o pozostaniu w Stanach podjąłem po wielu rozterkach wewnętrznych. Był to trudny wybór. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że w kraju nie ma dla artystów ciekawego życia, że sztuka zeszła na drugi plan… Poza tym zawsze chciałem poznać kraj, który jest kolebką jazzu i rocka” – tłumaczył.

W rezultacie zespół zawiesił działalność z początkiem 1982 roku. Na krótko, bo już w następnych latach, pełno go było wszędzie: od Zakopanego przez Katowicki Spodek po nowojorską Carnegie Hall. Kiedy Skaldowie w zeszłym roku świętowali jubileusz 55-lecia zespołu, w największych polskich salach koncertowych bilety były wyprzedane pół roku naprzód. Już nie możemy się doczekać następnych jubileuszy.

Tekst Wiesław Kot, doktor nauk humanistycznych ze specjalnością literatura współczesna, profesor uniwersytecki SWPS, krytyk filmowy i publicysta. Autor ponad 30 książek, w tym ostatnio wydanej: „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”.

Projekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za granicą 2021 r.
*Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

Źródło DlaPolonii.pl




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *