Franciszek Pieczka – aktor Pana Boga

Gdy miał wybór: zagrać anioła czy diabła, zawsze wybierał anioła. Dlaczego? Bo aktorstwo powinno nie tylko zachwycać, ale i prowadzić ku dobru. Może dlatego to właśnie on najbardziej przekonująco potrafił zagrać Pana Boga? Franciszek Pieczka zmarł 23 września 2022 r.

Czołgista, górnik, patriarcha

Ale daleko więcej – bo i czołgistę („Czterej pancerni i pies”), i żydowskiego potentata włókienniczego w XIX-wiecznej Łodzi („Ziemia obiecana”), i całkiem innego Żyda, ostoję prawa i moralności w przededniu wojennej zawieruchy („Austeria”), i neurotyka, którego poczucie własnej zbędności na tym świecie popycha do samobójstwa („Żywot Mateusza”). No i wreszcie tego Pana Boga, który w zgrzebnej, lnianej szacie brodzi po ściernisku obok kresowej wioski („Konopielka”)…

Lekcje ojcowskiego pasa

Franciszek Pieczka to śląski kruszec, samorodek, którego wydała ziemia ciężka od węgla. Przyszedł na świat w roku 1928 w Gdowie nad Olzą, u wylotu Bramy Morawskiej, która otwierała przez wieki te ziemie na przybyszy czeskich, niemieckich, morawskich, wreszcie „austrowęgierskich”. Pieczkowie są notowani w tamtejszych księgach parafialnych od XVIII w. Franek, szóste, najmłodsze dziecko górnika, często bezrobotnego, przeznaczony był do kopalni. Z nadzieją, że przyniesie parę groszy, i rodzina – jak co roku na przednówku – nie będzie się żywić wyłącznie suchym chlebem okraszanym z lekka słoniną, krajanym w kostki i wrzucanym do wrzątku.

Franka ciągnęło w inną stronę, konkretnie dziesięć kilometrów na południe, na czeską stronę do miasteczka Zawada, bo tam było kino. I kiedy zobaczył „Znachora” z Kazimierzem Junoszą-Stępowskim, zrozumiał, że jego los został przypieczętowany. I nie zmieni tego każdorazowe tęgie lanie, jakim ojciec próbował mu takie zbytki wybić z głowy. Ojciec lał go pasem i krzyczał, że Pieczkowie zawsze byli górnikami, że tak już zostanie, a poza tym kino to „świństwo i bezbożność”. Więc za dnia Franek woził taczki pełne żwiru, bo zatrudnił się przy regulacji Olzy, a wieczorem chadzał na próby amatorskiego teatrzyku. Potem fedrował w kopalni „Barbara” w Chorzowie (tam pylica była murowana) i po szychcie też kręcił się koło górniczego teatrzyku.

Warszawa, 10.12.2019. Franciszek Pieczka wybitny aktor teatralny i kinowy; n/z Franciszek Pieczka.,Image: 489650233, License: Rights-managed, Restrictions: , Model Release: no, Credit line: Henryk Przondziono / Gość Niedzielny / Forum

Kolega Pieczka wstrzymuje się od głosu

Po wojnie rozumiał już doskonale, że górnictwo to ślepa uliczka (przynajmniej dla niego) i w desperacji zdecydował – z tym swoim śląskim akcentem i całkiem niefilmową urodą – zdawać do Szkoły Teatralnej w Warszawie. Egzaminował go sam wielki „Zelwer”, Aleksander Zelwerowicz, który polecił mu powtarzać jedno tylko słowo – a „miasto”, ale za każdym razem inaczej. Raz powinna w nim brzmieć Dzwonem Zygmunta Wielka Historia, zaraz potem „miasto” powinno szumieć jako wielkoprzemysłowy moloch, a za chwilę chichotać jak Los Angeles – przybytek wszetecznych uciech. Tylko skąd biedny górnik z Gdowa miał wiedzieć, jak chichocze Los Angeles? Ale spróbował. I zdał. A samego „Zelwera”, niebawem już na wpół sparaliżowanego, w specjalnej lektyce wnosił orszak, który tworzyli: Wiesiek Gołas, Mietek Czechowicz, Zdzisiek Leśniak i Franek Pieczka. Mieszkali zresztą w akademiku przy placu Narutowicza w jednym pokoju. Tak było wygodniej, bo kupili na spółkę jeden wyjściowy garnitur i wymieniali się nim, gdy na przykład w niedzielę trzeba było pójść do kościoła.

Albo na zebranie ZMP (Związku Młodzieży Polskiej), do którego należało się obowiązkowo. Zresztą kolega Pieczka omal nie wyleciał i ze Związku, i ze studiów, gdy nie wykazał się „instynktem klasowym”. Na pewnym zebraniu zdecydowano usunąć ze szkoły studenta Krzysztofa Chamca, na którego doniósł kolega, iż jest synem „jaśnie pana”, właściciela majątku z Wołynia. Ów kolega był synem parobka pracującego w tym majątku i teraz nadarzyła mu się okazja historycznego rewanżu. Wszyscy koledzy – przestraszeni i zaszantażowani – byli za. Wyłamał się tylko kolega Pieczka, górnik z pochodzenia. „Kolego, wy się deklasujecie! Rozumiecie? Zdradzacie swoją klasę społeczną!” – krzyczeli przełożeni ze Związku, ale górnika o jak najbardziej słusznym pochodzeniu nie odważyli się ruszyć.

Kierownik PGR-u w trakcie kampanii buraczanej

Dzięki temu po zdobyciu dyplomu Pieczka dostał angaż w Jeleniej Górze (razem z Wieśkiem Gołasem). Pierwsza rola – kierownik PGR-u, który walczy z wypaczeniami w trakcie kampanii buraczanej. Sztuka miała priorytet, więc obsadę wraz z dekoracjami pakowano do zdezelowanego autobusu i ruszał objazd po remizach. „Teatralizacja” (podobnie jak „kinofikacja”) Dolnego Śląska postępowała, młodzi aktorzy – żeby nie marnować czasu – próby odbywali w czasie jazdy. Pracowali właściwie bez przerwy i wieść o ich zdolnościach przebijała się do stolicy. Padła nawet propozycja ze strony Arnolda Szyfmana, by Pieczka dołączył do zespołu Teatru Narodowego (w budowie), ale się nie zdecydował. Wiedział już swoje – tam czeka go najwyżej noszenie halabardy i wygłaszanie tekstów w rodzaju: „Jaśnie panie, powóz zajechał”. Zdecydowanie bardziej pachniał mu pozornie marginalny Teatr w Nowej Hucie. Tutaj – na uboczu życia teatralnego – z dramaturgią amerykańską eksperymentowała Krystyna Skuszanka, tu swoje postobozowe dekoracje budował niedawny więzień Auschwitz Józef Szajna. Tu swych sił próbował aktor amator Witek Pyrkosz, do niedawna zatrudniony na posadzie intendenta w szpitalu. Tu szlifował swe umiejętności wieczny mistrz drugiego planu Ryszard Kotys (po latach pozwoli się zapamiętać jako Paździoch ze „Świata według Kiepskich”).

Poza tym w Nowej Hucie się kotłowało. Junacy, którzy budowali to wzorcowe miasto realnego komunizmu, po przemianach 1956 r. chcieli postawić w nim także kościół. Na początek postawiono krzyż, którego przed milicją pilnowały kobiety. I cegłówkami obrzucały atakujących je funkcjonariuszy. A do aktorów, którzy oglądali zajścia z okien teatru, krzyczały: „Co, wy, s….ny, krzyża nie bronicie?! Za mną!”. W tej sytuacji i w tym artystycznym gronie Pieczka zachłannie brał rolę za rolą, zachłannie uczył się praktyki teatralnej, sondował własne możliwości. „Nie ma w jego grze żadnego «przeżywania» ani «bebechów», wszystko powiedziane jest spokojnie, zwięźle, obiektywistycznie, zgodnie z duchem utworu…” – pisała sama „Trybuna Ludu” po jego występie w „Myszach i ludziach” Johna Steinbecka.

Gustlik wygina gwoździe

Była to już jakaś rekomendacja, by zaprosić Franciszka Pieczkę do grona najlepszych – do zespołu krakowskiego Starego Teatru, któremu dyrektorował Konrad Swinarski. Tak, to był właściwy moment, bo tymczasem Pieczka wspiął się na wyżyny własnych możliwości scenicznych. Potwierdzał to kolejnymi komplementowanymi rolami, a już zwłaszcza występem w sztuce „Woyzeck” niemieckiego dramaturga romantycznego Karla Georga Büchnera. Potwierdził nie tylko w Polsce, lecz i w samej ojczyźnie autora. Kiedy „Woyzecka” 1967 r. Stary Teatr pokazał w Kolonii, zespół wychodził do ukłonów kilkanaście razy, a maszyniści teatralni dokładali się do aplauzu, uderzając starym zwyczajem dłońmi w wewnętrzną stronę kurtyny.

Dopiero teraz aktor Franciszek Pieczka uznał, że jest gotowy, by zaatakować stolicę. Trwały angaż znalazł w Teatrze Powszechnym, ale tu ciągle uchodził za nabytek śląski i początkowo dawano mu „partie folklorystyczne”. Z tym że Pieczka z roli na rolę ogromniał, wyrastał na wybitną indywidualność. Kiedy pojawiał się w epizodzie, po prostu kradł role innym, lepiej obsadzonym kolegom – widownia patrzyła tylko na niego.

Do tego dochodziła jeszcze niebywała popularność filmowa i telewizyjna. Ta zaczęła się jeszcze w Krakowie, w roku 1965, kiedy to Pieczka wziął półtoraroczny urlop „ze względu na występy telewizyjne”. Chodziło o serial na temat polskich czołgistów, którzy wyzwalają kraj ramię w ramię z Armią Radziecką. Pieczkę – z jego nazwiskiem i dorobkiem – zaangażowano bez zdjęć próbnych, w przeciwieństwie do młodszych kolegów: Włodzimierza Pressa (miał być Ramzesem XIII w „Faraonie” J. Kawalerowicza, ale odpadł) czy Janusza Gajosa. Poza tym młodszych kolegów zakwaterowano w siermiężnych warunkach w hotelu wojskowym, a Franciszek Pieczka stanął na kwaterze u pani majorowej! Po serialu, w którym wykreował Gustlika: górnika-siłacza-czołgistę, jego popularność poszybowała. Na spotkania z aktorami ciągle przynoszono mu grube gwoździe, żeby pozaginał je tak, jak dokonywał tego w pierwszym odcinku. A na bankietach częstowano gotowanymi jajkami, sugerując, by powtórzył numer z krajaniem ich nożem i widelcem, czego dokonywał w serialu. No i „pancerni” na fali obłędnej sławy ruszyli w Polskę. Kiedy w Łodzi mieli przejechać ulicą Piotrkowską na czołgu, kompletnie zablokowali śródmieście. Na spotkanie przyszło 250 tys. ludzi. Mityng przeniesiono więc do hali sportowej, ale każdego pancernego dowiózł inny samochód straży pożarnej. Żartowali, że dzięki temu przynajmniej jeden z nich dotrze na miejsce żywy. „Pancerni” byli pokazywani we wszystkich „demoludach”, więc twarz Pieczki była doskonale znana od Berlina Wschodniego po Władywostok.

Ten serial przez lata odbijał mu się czkawką, ale nie tak mocno jak Gajosowi czy Pressowi. Pieczka tłumaczył, że w tamtych latach po prostu nie dało się nakręcić serialu o Armii Andersa. Poza tym on sam gra tam sybiraka, jak kto liznął historii, to resztę sobie dośpiewa. I „Pancerni…” są historyjką dla młodzieży. A że niemieckie kule się ich nie imały? Cóż, serial liczy sobie 26 odcinków i głupio byłoby, gdyby polegli w pierwszym…

„Co tam, panie, w polityce..?”

Z tym że w ostatecznym rozrachunku rola czołgisty przeszła bokiem. Żałował tylko, że nie miał kontynuacji jego duet z Barbarą Krafftówną, serialową Honoratą (kiedy grali parę dwudziestolatków, mieli po 35 lat), ale kino nie było jakoś zainteresowane miłością w wersji ludowej… I Pieczka pożeglował w stronę kreacji pogłębionych. Kiedy w „Żywocie Mateusza” (1967) jako odludek i neurastenik rozmawiał z ptakami nad mazurskim jeziorem do smyczków Arcangelo Corellego, zachwycona widownia Festiwalu w Cannes wstała z miejsc. Role tych odludków, odszczepieńców, nadwrażliwców zaczęły się mnożyć. Za każdym razem Pieczka uzupełniał taką postać o ten jedyny w swoim rodzaju rys ludowej prostoty, swój znak rozpoznawczy. W filmie Henryka Kluby zagrał przywódcę górali, który po wojnie zakłada spółdzielczy tartak, wiesza na nim napis „Własność ludu”, ale „władzy ludowej” bynajmniej uznać nie zamierza. W rezultacie film trafił na półki na sześć lat. W „Perle w koronie” (1972) Kazimierza Kutza zagrał samego siebie – górnika dołowego, który wprost z wyrobiska trafia do powstania śląskiego. Pisano, że nie był w tym filmie jaśniejszy od węgla nawet o jeden ton. W „Weselu” (1972) Andrzeja Wajdy jako Czepiec, chłop z podkrakowskich Bronowic, pieklił się, że panowie „duża by już mogli mieć, ino oni nie chcom chcieć!”. I tą kosą, którą szykował na Austriaków, z czystej pasji ściął głowy kilku gęsiom. To był pomysł samego Pieczki, a miewał ich więcej. Gdy w „Ziemi obiecanej” (1974) Wajdy grał łódzkiego nuworysza, który pali cygaro, zdecydował, że kiedy wyrzuci niedopałek, to jednak po chwili schyli się po niego i wsunie do kieszeni. Bo prawdziwy skąpiec, nawet jeżeli ma miliony, nie przepuści i niedopałkowi.

Aktor z wróblem na dłoni

Pan Bóg obdarzył swego aktora długowiecznością i Franciszek Pieczka wykorzystał dar, jakim jest granie bohaterów w wieku sędziwym. Mawiał, że chciałby się zestarzeć jak ów stary Tag z „Austerii” (1982) Jerzego Kawalerowicza – stary, mądry Żyd, któremu w pierwszy dzień wielkiej wojny na Kresach wali się cały dotychczasowy świat, a on tak bardzo chciałby go uchronić od szaleństwa. A przecież mądrość u kresu życia może mieć różne oblicza. Może mieć postać świętego Piotra, który uciekając z Rzymu przed prześladowaniami, spotyka swego Mistrza i słyszy pytanie „Quo vadis?” (2001). A może też mieć pszenno-buraczane oblicze Stacha Japycza, który w serialu „Ranczo” przysiadł przed wiejskim sklepikiem nad butelką „Mamrota” i wraz z kumplami osądza sprawy tego świata. Jak – nie przymierzając – chór grecki.

A może się też sędziwy aktor cieszyć pięknem świata jak „Jańcio Wodnik” (1993), wiejskie dziwadło, które – całkiem dosłownie – wrosło w polski, choć i baśniowy, wiejski pejzaż. W pewnym momencie Jańcio chwyta w locie wróbla. Ale chybko otwiera dłoń i uwalnia ptaka. Ale wróbel wcale nie zamierza uciekać. Przysiadł na dłoni i wpatruje się w Jańcia, bo to zjawisko, jakiego jeszcze nie widział.
My – też.

Tekst Wiesław Kot, doktor nauk humanistycznych ze specjalnością literatura współczesna, profesor uniwersytecki SWPS, krytyk filmowy i publicysta. Autor ponad 30 książek, w tym ostatnio wydanej: „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”.

Projekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za granicą 2021 r.
*Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

Źródło DlaPolonii.pl




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *