Witold Lutosławski – człowiek, w którym zamieszkała muzyka

25 stycznia mija 110. rocznica urodzin Witolda Lutosławskiego, jednego z najwybitniejszych kompozytorów XX wieku.

W muzyce polskiej porównywano go z Chopinem i Szymanowskim. W światowej stawiano obok Maurice’a Ravela i Béli Bartóka. O swoich muzycznych korzeniach powiadał: „W muzyce Chopina są momenty, w których człowiek idący po ziemi jakby się od tej ziemi odrywał i wzlatywał w powietrze. Otóż czegoś podobnego szukałem i dla siebie”.

„Słuchajcie! – to mistrz prawdziwy, takiego nie było u nas od dawna!” – tymi słowy wybitny dyrygent Grzegorz Fitelberg witał w 1963 roku wschodzący talent Witolda Lutosławskiego (+1994). Dla światowej muzyki Witold Lutosławski narodził się po przełomie, jaki przyniósł Polsce rok 1956. Kompozytor zaczął wówczas wychodzić z głębokiej depresji – psychicznej i artystycznej – w jaką pogrążyły go lata „stalinizacji” polskiej kultury, w tym muzyki. Początkowo poważniejszych kompozycji nikt u niego nie zamawiał, utrzymywał się z pisania piosenek, które wykonywały gwiazdy ówczesnych estrad: Sława Przybylska, Jerzy Michotek, Violetta Villas.

Ciągnęła się za nim rodzinna trauma: ojciec zginął podczas rewolucji październikowej 1917 roku, a brat w jednym z gułagów na Kołymie. Tak źle jak w latach 50. nie czuł się nawet w czasie okupacji, kiedy zarabiał na życie przygrywając na fortepianie gościom warszawskich kawiarń. Oczywiście nie komponował hymnów na cześć Stalina ani braci murarskiej. Próbował przeczekać ten czas komponując utwory oparte na twórczości ludowej, jak przed wojną Karol Szymanowski. Miał jednak świadomość, że to ślepa uliczka. Podczas gdy kompozytorzy całego świata kreowali nową sztukę muzyczną, polscy twórcy grzęźli w schematach i tandecie. Ich zapóźnienie względem nowych trendów oceniał na dwadzieścia lat. W dodatku nic nie wskazywało na to, iż ta ponura epoka prędko się skończy. „Takiego kompozytora jak ten Lutosławski należałoby wrzucić pod tramwaj” – powiedział po wysłuchaniu jego „I Symfonii” (1947) ówczesny minister Włodzimierz Sokorski odpowiedzialny za narzucanie polskiej kulturze socrealistycznych schematów.

Epoka stalinizacji rodzimej kultury skończyła się szybciej niż przypuszczał. Sam wyraźnie i stanowczo potępił politykę kulturalną lat 50. na Walnym Zjeździe Kompozytorów Polskich w roku 1957. Właśnie wtedy do głosu dochodziło nowe pokolenie muzyków: Krzysztof Penderecki, Henryk Mikołaj Górecki, Wojciech Kilar, Grażyna Bacewicz. A Lutosławski już podczas pierwszych festiwali „Warszawskiej Jesieni” zaprezentował się jako twórca w pełni dojrzały – jego „Muzyka żałobna”, ex aequo z „Czterema esejami” Tadeusza Bairda, zdobyła pierwsze miejsce na Międzynarodowej Trybunie Kompozytorów UNESCO w Paryżu w 1959 roku. Wyrazy uznania zaczęły się mnożyć. Z latami podobnych honorów było więcej – jedną z nagród za twórczość kompozytorską wręczała Lutosławskiemu królowa angielska Elżbieta II, a inną królowa hiszpańska. Nic dziwnego: jego „Kwartet smyczkowy” (1964) został uznany przez znawców za jedno z największych osiągnięć kameralistyki XX wieku, wręcz za „muzykę absolutną”. Po jednym z koncertów muzyki Lutosławskiego znakomity malarz Jerzy Stajuda ukląkł przed kompozytorem w foyer Filharmonii warszawskiej. Mistrz odwzajemnił się tym samym i tak klęczeli wśród zdumionych słuchaczy we wzajemnym hołdzie dla własnej sztuki.

Lutosławski niestrudzenie przez całe lata poszukiwał własnego języka. W „Grach weneckich” (1961) po raz pierwszy zastosował „technikę aleatoryzmu kontrolowanego”, a więc włączył do utworu elementy przypadku. Czyniło tak wielu ówczesnych twórców. Sam Lutosławski początkowo znajdował się pod silnym wpływem ekstrawaganckiego kompozytora amerykańskiego Johna Cage’a. Już jednak „Livre pour orchestre” (1968) pokazują jego stałą skłonność do oczyszczania własnego warsztatu z obcych naleciałości. Kompozytor pilnował tej zasady niemal obsesyjnie. Uparte szlifowani własnego stylu, który osiągnął porzuciwszy folkloryzm, uczyniło go jednym z najwybitniejszych muzyków polskich. „Bywało, że przez kilka dni siedziałem po osiem godzin w swoim gabinecie, nie napisawszy ani jednej nuty – wspominał. – Ale nie był to bynajmniej czas zmarnowany”. Komponowanie „Koncertu na orkiestrę” zajęło mu cztery lata, „I Symfonia” powstawała siedem lat, „III Symfonię” kompozytor uznał za dzieło gotowe po dziesięciu latach. Powoływał się na przykład pisarza francuskiego Gustawa Flauberta, który potrafił całą noc spędzić układając jedno zdanie, a nad ranem je skreślić.

Sam pracował uparcie i pedantycznie – zresztą na wszystkich poziomach. Nuty zapisywał niezwykle starannie – samą partyturę traktował jak dzieło sztuki. Z ogromną pieczołowitością pomagała mu w ich kopiowaniu oddana żona Danuta. Angielskiego, który okazał się niezbędny w trakcie coraz liczniejszych wyjazdów artystycznych, zaczął się uczyć dopiero po pięćdziesiątce i opanował ten język wręcz doskonale. Podobnie jak sztukę dyrygentury. Nie rozstawał się z notatnikiem, w którym zapisywał własne przemyślenia. Dotyczyły one często zbędnych – jego zdaniem – barier, jakie ta sztuka piętrzy przed słuchaczem. „Muzykę współczesną spotyka los, na który sobie częściowo zasłużyła, biorąc pod uwagę ogromną liczbę bardzo niedobrych utworów pisanych w naszych czasach – ubolewał. – Te utwory zepsuły jej reputację, w każdym razie zniechęciły ludzi, którzy może nawet byliby jej ciekawi”. Przypominał, że kompozytor musi się liczyć z wytrzymałością słuchacza. Więcej – powinien wciągać, zaciekawiać. Utwór muzyczny musi „trzymać w napięciu, wciąż serwować niespodzianki, interesować nowymi zdarzeniami, ale kierunek rozwoju musi być sensowny, jasno wytyczony, i musi stanowić logiczną całość. Muzyka musi posiadać akcję na wzór powieści i sztuki teatralnej”. Tak właśnie pisali Beethoven czy Chopin. Przy tym muzykę uważał za sztukę autonomiczną, niechętnie widział ją w funkcji ilustracyjnej. „Muzyka jest dla mnie sztuką, która nie ma swoich znaczeń konkretnych – mówił. – Oczywiście ludzie przywiązują do niej znaczenia, ale to jest wtórne”. Kiedy słynny dyrygent Georg Solti prowadził w 1983 roku – a więc w dobie stanu wojennego – jego „III Symfonię, powiedział: „Utwór ten jest właśnie taki, jakiego można by się spodziewać od kompozytora polskiego w tych czasach”. Lutosławski czuł się zaszczycony taką interpretacją swego dzieła, ale podkreślał, że to wynikała ona nie z zamysłu kompozytora, lecz z wrażeń odbiorców.

W grudniu 1981 roku podczas niezależnego Kongresu Kultury Polskiej przerwanego zresztą przez wprowadzenie stanu wojennego, po raz kolejny potępił system komunistyczny we wszelkich jego przejawach. Na znak protestu przeciw wojskowej juncie wycofał się na kilka lat z życia publicznego. Jeszcze głębiej obcował z muzyką. Mawiał: „Szuka unosi nas do stref, w których należy jak najczęściej przebywać, a najlepiej wcale ich nie opuszczać”.

Zmarł 7 lutego 1994 r. w Warszawie. Został pochowany na cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.

Tekst Wiesław Kot, doktor nauk humanistycznych ze specjalnością literatura współczesna, profesor uniwersytecki SWPS, krytyk filmowy i publicysta. Autor ponad 30 książek, w tym ostatnio wydanej: „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”.

Projekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za granicą 2022 r.
*Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

Źródło DlaPolonii.pl




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *