Jan Marcin Szancer. Mistrz z Królestwa Bajlandii

Mawiano, że gdyby sam Pan Bóg zajmował się ilustracją książeczek dla dzieci, nic piękniejszego by nie wymyślił. A ponieważ Pan Bóg jest zajęty czym innym, zesłał dzieciom swojego delegata na Polskę: Jana Marcina Szancera. 21 marca mija 50 rocznica śmierci tego wybitnego rysownika i malarza.

Przyszłemu ilustratorowi, grafikowi i malarzowi życie miało się ułożyć zupełnie inaczej. Urodził w roku 1902 w krakowskiej rodzinie słynnego matematyka, uczonego europejskiego formatu. Rodzice zaplanowali, że Jan Marcin, z tej racji, iż był wątły, a w dodatku krótkowzroczny, obierze zawód farmaceuty. On jednak uparł się, że zostanie artystą malarzem i na przekór rodzicom wstąpił do krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Nawet więcej: ukończył ją z oceną „Bardzo dobry”, a już w trakcie studiów zebrał całą kolekcję nagród, głównie za rysunek artystyczny. Chętnie przesiadywał też za kulisami krakowskich teatrów kreśląc portrety ulubionych aktorów, aż wreszcie sam przeniósł się do Wyższej Szkoły Dramatycznej. Ukończył ją równie chwalebnie, jak studia malarskie, ale zawsze bliżej mu było do sztalug niż na scenę.

Młody malarz był zafascynowany wielkim malarstwem historycznym, marzył, by zostać „drugim Matejką”. Z błędu jednak wyprowadził go wybitny rzeźbiarz i pedagog Xawery Dunikowski. Ten po pierwszej wystawie Jana Marcina w roku 1930 powiedział mu: „Nie, ty będziesz robił ilustracje!” Wielbiciel patetycznych obrazów początkowo się obruszył, ale z czasem musiał przyznać rację mistrzowi, zwłaszcza, że z latami coraz bardziej przywiązywał się do bezpośredniego kontaktu z odbiorcą jego ilustracji: z dziecięcym czytelnikiem. „Moja sztuka musi być potrzebna” – mawiał. W Krakowie funkcjonowało jednak sporo malarzy i ilustratorów, więc trudno się było przebić. I tak Jan Marcin przeniósł się do Warszawy, licząc na zyskanie zleceń, które pozwolą mu się utrzymać. Tu też z początku było ciężko, ale trafiały się zamówienia na ilustracje dla dzieci, później na dekoracje do operetki, w końcu na kostiumy do filmów historycznych.

Kiedy już wyrobił sobie nazwisko, wybuchła druga wojna światowa i wydawało się, że jego kariera legnie nieodwołalnie w gruzach, zwłaszcza, że od początku poświęcił się pracy konspiracyjnej. Poszukiwało go gestapo, więc ukrywał się w najdziwniejszych miejscach: raz w tartaku w Wieliczce, innym razem nocował między eksponatami w Muzeum Zoologicznym w Krakowie, jeszcze kiedy indziej konspirował się w magazynach papieru na warszawskim Solcu. Za śniadanie musiał mu wystarczyć dzbanek wody, zimą najczęściej zamarzniętej. Władze Państwa Podziemnego działały jednak dalekowzrocznie i obejmowały opieką szczególnie wartościowych artystów. U Jana Marcina Szancera zmawiały więc ilustracje do książek, które miałyby się ukazać w wolnej Polsce. Rysownik rzucał więc na papier ilustracje do narodowych legend: „O Syrence Warszawskiej” czy „O Śpiących Rycerzach”. Tymczasem grupę operacyjną Armii Krajowej, do której należał młody artysta, dosięgła wsypa. Gestapo aresztowało jego przyjaciół, jemu samemu tylko cudem udało się ujść z życiem. Musiał wtedy jednak zniknąć z Warszawy, by wrócić w 1944 na krótko przed wybuchem powstania. Wziął w nim udział jako autor biuletynu informacyjnego, rozdawanego powstańcom i ludności. Właśnie wtedy powstały przejmujące, sporządzane na bieżąco szkice z bohaterskich zmagań powstańczych oraz słynne rysunki dzieci-żołnierzy w za dużych zdobycznych hełmach przepasanych biało-czerwoną wstążką. Na ruinach pokonanej Warszawy wytrwał do końca i opuścił miasto jako jeden z ostatnich uciekinierów. Aby zapezpieczyć swoje prace zdeponował je w sejfie wydawnictwa Gebethnera. Nie przewidział jednak, że Niemcy będą wyburzać i wypalać kamienice Śródmieścia, jedną po drugiej. W pożarze i pod gruzami spłonęły wszystkie jego rysunki.

To sprawiło, że z chwilą zakończenia wojny artysta musiał właściwie startować od zera. Nie miał rękach żadnego materialnego dorobku. Na szczęście wyrobił sobie już nazwisko i pozycję w branży, teraz mocno przetrzebionej. Jednak jego największym atutem była ruchliwa osobowość, wielka ambicja, głód sukcesu, a także rozległa erudycja. Ze studiów wyniósł znajomość sztuki i teatru, a z przedwojennego Krakowa spore oczytanie w światowej literaturze i osłuchanie w muzyce. Obficie korzystał z tego zasobu w trakcie prac ilustracyjnych. Zamówień było tak dużo, że Jan Marcin był szczęśliwy, jeżeli udało mu się przespać sześć, siedem godzin na dobę. Malował niemal bez przerwy, ilustrując tygodniki dla dzieci starszych i młodszych. Sam założył pismo „Świerszczyk” dla przedszkolaków.

Jego pozycja w branży rosła. Kiedy tylko Warszawa zaczęła jako tako funkcjonować, ściągnęły go do siebie władze Państwowego Instytutu Wydawniczego, proponując mu kierownictwo artystyczne tej firmy wydawniczej.

Mimo tego niewątpliwego sukcesu, nadal mierzył się z problemem mieszkaniowym ówczesnej stolicy: spał w pokoju redakcyjnym, jadał byle co i byle gdzie, korzystał ze wspólnej łazienki. To jednak nie studziło jego entuzjazmu wobec nowych zadań. Właśnie w tych opłakanych warunkach powstały serie ilustracji do najpiękniejszych opowieści: do „Pinokia”, do „Dziadka do orzechów” czy do „Baśni” Andersena. Dzisiaj uchodzą one za klasykę ilustracji książkowej dla dzieci i młodzieży. A wydania ówczesnych ilustrowanych przez Jana Marcina Szancera książek są rarytasami bibliofilskimi.

Rysował wtedy także dla dorosłych; jego ilustracje zdobiły nowe wydania „Faraona” Bolesława Prusa czy „Trylogii” Henryka Sienkiewicza. Z latami uzbierało się aż 250 książek, które ozdobił swoją niepowtarzalną kreską. W tych latach powojennych ukształtował się indywidualny i niepodrabialny styl Szancera: lekki, piankowy, pełen uroczych bibelotów i detali, nawiązujący do rokoka. Zależało mu na tym, aby nie tylko rozwijać wyobraźnię dziecka, ale kształcić też jego smak artystyczny i poczucie humoru. Pod jego ręka nawet potwory, straszydła czy wiedźmy wydawały się sympatyczne i przyjazne. Całe nakłady baśni z ilustracjami Jana Marcina Szancera rozchodziły się na pniu: 300 tysięcy egzemplarzy „Baśni” Andersena czy 600 tysięcy egzemplarzy „Sierotki Marysi” zniknęły z księgarń błyskawicznie.

Zapracowany do granic możliwości, przez 20 lat prowadził pracownię ilustracji książki na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Przyjął także posadę naczelnego scenografa Opery Warszawskiej. Jego kostiumy do „Pana Twardowskiego” czy „Aidy” przeszły do historii polskiego teatru. Ostatecznie jeszcze przed wojną zdarzyło się, że gdy zaprojektował dekoracje do teatrzyku dla dzieci, gwiazda tej sceny zażądała usunięcia ich, tłumacząc, że ten przepych przyćmiewa jej strój i kreację. Kostiumy teatralne i filmowe projektował z wielką starannością i chętnie konsultował je z aktorami. „Przecież ludzie w tamtej epoce byli po prostu ubrani, a nie ukostiumowani” – tłumaczył. – Także dziś aktor odtwarzający postać z epoki powinien się czuć ubranym, a nie przebranym w kostium”.

Wydaje się, że Jan Marcin Szancer do dziś nie chce zejść ze sceny.

Tekst Wiesław Kot, doktor nauk humanistycznych ze specjalnością literatura współczesna, profesor uniwersytecki SWPS, krytyk filmowy i publicysta. Autor ponad 30 książek, w tym ostatnio wydanej: „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”.

Projekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za granicą 2022 r.
*Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

Źródło DlaPolonii.pl




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *