Legendy polskiej muzyki: Andrzej Zaucha

Samorodny talent wokalny, artysta totalny, którego doceniali najwięksi jazzmani epoki. Publiczność go kochała, choć nie zawsze rozumiała, ale jego „czarny” głos czy utwory, takie jak „Byłaś serca biciem” czy „Czarny Alibaba”, na zawsze weszły do kanonu polskiej piosenki. Wszystko skończyło się w jednym momencie, gdy na parkingu w Krakowie Andrzej Zaucha został zastrzelony.

Andrzej Zaucha był chodzącym żywiołem artystycznym: w momencie, kiedy wchodził na scenę, przenikał go silny impuls, który prowadził go w najbardziej nieoczekiwane miejsca. Wiedział o tym on, wiedziała publiczność. Kochała go za tę nieprzewidywalność. Kiedy – przykładowo – w 1987 roku zaśpiewał na Festiwalu w Opolu „Czarnego Alibabę”, zrobił z tej piosenki „one man show”, cały teatrzyk na długość kwadransa. Widownia nie chciała go wypuścić ze sceny.

Andrzej miał to we krwi, wychował się w rodzinie muzyków. Jego ojciec był perkusistą, grywał na potańcówkach i weselach. Ponieważ w domu ciągle znajdowały się jakieś instrumenty, Andrzej uczył się grać na tym, co akurat wpadło mu w ręce. Jednego tylko nie musiał się uczyć: śpiewania, bo jak twierdzili koledzy artyści, śpiewać umiał od razu. Muzyka pochłonęła go do tego stopnia, że nie był w stanie skupić się nawet na maturze, którą oblał. Nie szkodzi, mówili, skoro w zasadniczej szkole zawodowej nauczył się wcześniej fachu zecera. W drukarni nie terminował jednak zbyt długo, bo tymczasem mama rozwiodła się z jego ojcem, osiadła we Francji i zaprosiła syna do siebie. A on tam zaraz po przyjeździe kupił płytę raczej mało znanego w macierzystym Krakowie wokalisty nazwiskiem Ray Charles. Gdy położył płytę na talerzu adaptera i usłyszał takie kawałki jak „Georgia On My Mind”, po prostu osłupiał.

Zielona Gora, 10.1985. Koncert w Hali Ludowej; n/z Andrzej Zaucha.,Image: 586977173, License: Rights-managed, Restrictions: UWAGA!!! Cena minimalna dla publikacja w prasie – 200 PLN, online – 100 PLN, Model Release: no, Credit line: Tomasz Gawalkiewicz / Forum

Już wiedział, że on sam nie będzie śpiewał jak dancingowy Tom Jones, ale będzie zawodził, rzęził i popiskiwał jak ów Ray Charles z czarnego Południa Stanów Zjednoczonych. I po powrocie do Krakowa już tylko tym się zajmował. Rozniosło się szybko, że jest tutaj taki jeden biały, krakowianin, który śpiewa jak czarny chłopak z Georgii. Przygarnęli go muzycy z zespołu Dżamble, który z trudem dobijał się swego miejsca na mapie ówczesnej polskiej rozrywki. Bo Dżamble grali coś w rodzaju jazz rocka, przez co dość znacznie podnosili poprzeczkę tym słuchaczom, którzy wychowali się na Czerwonych Gitarach czy Trubadurach. Wystąpili nawet na Festiwalu Jazz Jamboree, i to z nie byle kim, bo z samym Michałem Urbaniakiem. A ten wpadł akurat na chwilę do kraju po sporych sukcesach w Stanach, gdzie łączył funky jazz z nutami wprost z Podhala. I on sam, i inni jazzujący koledzy byli zgodni co do jednego: Andrzej Zaucha to samorodny i bardzo obiecujący talent wokalny. Kiedy zatem ów samorodny talent nagrywał piosenki, w studiu towarzyszyły mu takie tuzy polskiego jazzu jak Janusz Muniak czy Tomasz Stańko.

Piosenkarz obrotowy

I tak ciągnęła się ta muzyczna jazda. Z zespołu Dżamble Zaucha przeszedł do grupy Anawa na miejsce opuszczone przez Marka Grechutę. Grywali w klubach całej Europy, głównie zachodniej. W przerwach występów, w hotelach, Andrzej drogą żmudnych ćwiczeń opanował grę na saksofonie. Przed koncertami siadał też za bębnami i po pewnym czasie nieźle już radził sobie z perkusją. „Mogę wszystko!” – zdawał się mówić, kiedy bez specjalnych trudności przerzucał się z jednego gatunku muzycznego w kolejny i kiedy od jednego instrumentu przechodził do następnego. Coraz więcej było wtedy w jego życiu rozhuśtania. Zaucha łakomie rzucał się na każdy gatunek muzyczny, przyjmował propozycje z prawa i z lewa, chwytając każdą okazję do pośpiewania i do pokiwania się na scenie. Można było go usłyszeć nawet w pseudoludowym musicalu „Pozłacany warkocz” z muzyką Katarzyny Gaertner.

Czas był najwyższy, by całe to muzyczne rozhasanie jakoś opanować i zarejestrować na płycie. A czasy były marne: początek lat 80. minionego wieku, Polska doby stanu wojennego trwała w zapaści. Proces wydawania zwykłej winylowej płyty rozciągnął się na dwa lata. Ale w roku 1983 wreszcie ukazała się pierwsza samodzielna duża płyta Zauchy zatytułowana „Wszystkie stworzenia duże i małe”. Słychać na niej muzyczną czołówkę – od Józefa Skrzeka (SBB) po wirtuoza jazzowej klawiatury Wojciecha Karolaka. Ale co z tego, skoro publiczność nie była przekonana do takiej muzyki, zwłaszcza w dobie rozszalałego kontestacyjnego rocka spod znaku Perfectu i Republiki czy Maanamu. Na płycie Zauchy było zamiast tego jazzowe kołysanie, surrealistyczne teksty i zero odniesień do polityki. Niewielu – zwłaszcza młodych – słuchaczy miało wtedy cierpliwość do takiego grania.

„Nie szkodzi” – powtarzał Andrzej Zaucha. Już wtedy zdawał sobie sprawę, że po prostu przeskoczył kilka etapów w muzycznym rozwoju i nie powinien się dziwić, że słuchacze za nim nie nadążają. Czuł się artystą totalnym. Nawet nosił się dziwacznie jak na ówczesną Polskę. Kiedy na Festiwalu w Opolu w 1988 roku zaśpiewał swój wielki przebój „Byłaś serca biciem”, pojawił się na scenie w berecie wyszywanym cekinami, w ciemnych okularach i w połyskliwej koszuli. Koledzy z branży uważali, że przesadza, że popełnia błąd, mieszając style i konwencje. Publiczność wprawdzie kochała to jego sceniczne szaleństwo, ale tak naprawdę nie wiedziała, co ma o nim myśleć, nie umiała go zaklasyfikować.

Andrzej tymczasem po prostu świetnie się bawił. Bawił się, gdy na swój jedyny sposób interpretował starą wakacyjną piosenkę „Wakacje z blondynką”. Bawił się, gdy zimą na rynku w podkrakowskich Niepołomicach nagrywał piosenkę „C’est la vie”, paradując w obszernym baranim kożuchu i witając się ze „znajomymi z dzieciństwa”: „C’est la vie, cały twój Paryż z pocztówek i mgły. Knajpa, kościół, widok z mostu…”. Wszystko to było lekko absurdalne, nie do końca poukładane, fantasmagoryjne.

Artysta na zakręcie

Był zatem Zaucha artystą wielkich sukcesów i równocześnie największego ryzyka. W roku 1989 spadł na niego okrutny cios: jego żona Elżbieta, miłość jego życia i prawdziwa przyjaciółka, zmarła wskutek pęknięcia tętniaka i wylewu krwi do mózgu. To ona była tym cichym dobrym duchem, który stał za jego karierą. Sama szyła jego dziwaczne kostiumy, towarzyszyła mu w wyjazdach. Pilnowała też, żeby inne panie nie kręciły się zbyt blisko męża – on zresztą też był zazdrosny z wzajemnością.

Po śmierci żony Andrzej nie umiał dojść do siebie, choć musiał się zająć nastoletnią córką. Było mu wyjątkowo ciężko, ale przecież trzeba żyć dalej. Dlatego ruszył w trasę z satyrykiem Krzysztofem Piaseckim i z Andrzejem Sikorowskim z zespołu Pod Budą, żeby jakoś się finansowo odkuć w tych trudnych pierwszych latach trzeciej RP. I wtedy w jego życiu zjawiła się Zuzanna Leśniak. Miała lat 26, była więc niewiele starsza od jego córki, z którą zresztą świetnie się dogadywały. Absolwentka krakowskiej szkoły teatralnej, niestety zamężna z francuskim reżyserem Yvesem Goulais. Małżeństwo z Francuzem nie rokowało dobrze na przyszłość, dlatego ona i Andrzej szukali u siebie nawzajem ciepła i zrozumienia. Spotykali się coraz częściej, ale był to raczej flirt niż romans. Niemniej francuski mąż Zuzanny zapowiedział Andrzejowi, że jeżeli to potrwa dłużej, to „po prostu będzie musiał go zabić”. Piosenkarz zareagował po swojemu: wybuchnął śmiechem, bo kto takie groźby traktuje poważnie. Niestety, pomylił się.

10 października 1991 roku w Krakowie, na skraju parkingu przy ulicy Władysława Syrokomli padło dziesięć strzałów. Kilka z nich ugodziło w pierś piosenkarza Andrzeja Zauchę, kilka innych dosięgło Zuzannę Leśniak, która swoim ciałem próbowała osłonić artystę. Zaucha zmarł na miejscu, Zuzanna niedługo później w karetce pogotowia. Polska muzyka rozrywkowa straciła wybitnego artystę.

Tekst Wiesław Kot, Doktor nauk humanistycznych ze specjalnością literatura współczesna, profesor uniwersytecki SWPS, krytyk filmowy i publicysta. Autor ponad 30 książek, w tym ostatnio wydanej: „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”.

Źródło DlaPolonii.pl




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *