Z cyklu opowiadania, cz.7: Bartłomiej w szubie trzymał pieniądze

Od zawsze lubiłam słuchać opowiadań starszych ludzi, poniekąd biernie w nich uczestnicząc, a nieubłaganie pomalutku po cichutku ludzie odchodzą „gdzie się podział, ano umarł”. Dziadek Leon, ojciec mojej mamy był rozmownym człowiekiem, doskonała pamięć, wyjątkowy rozmówca, w starszym wieku miał więcej czasu, więc opowiadał ciekawe historie, na wysłuchanie tego wszystkiego, powiem prawdę, nudziło się. Oczywiście, gdyby dzisiaj żył byłoby inaczej, zawsze ta młodość pstra i leciwa. Dziadek był zamożnym jedynakiem, ożenił się z dziewczyną z dobrego rodu, której dziady wywodziły się ze wsi Głębokie. Urodziło im się pięcioro dzieci, ziemi dużo pracy też, zatrudnili więc niejakiego Bartłomieja z jednej niedalekiej wsi, już nie młodego lecz zdrowego, pracowitego, i głuchego jak „pień”, dobrze mu było u dziadków, ciepły kąt, wyżywienie, zarobione pieniążki odkładał na czarną godzinę, trzymał w wiadomym dla niego schowku, rent wówczas nie było, ciężkie to były czasy dla starszych ludzi.

I zbliżał się odpust w jego w rodzinnej parafii, zapewniał, że wróci, i wrócił po tygodniu, radosny, bo z rodzinę się widział, i ze znajomymi się spotkał, pewnie, że pochwalił się swoim trzosem, rodzina już przychylniej na niego patrzyła, i wszystko było pięknie, gdyby nie ta szczerość Bartłomieja, nawet do głowy mu nie przyszło, że ktoś może wykorzystać jego publikę. Przyszła jesień, a z nią chłody i zawirowania, dziadkowego podwórka sumiennie pilnował pies Burek, ale na kilka dni przed tą feralną nocą, pies szczekał, ujadał, i rwał się do kogoś, kogo nie było widać, a złodzieje już obserwowali dziadkową zagrodę. I jednej wietrznej dżdżystej nocy, dziadka obudziły odgłosy i stukoty dochodzące ze strychu, jakby coś spadało, taki rumor, postanowił sprawdzić i przegonić nocnych gości, był przekonany, że to koty, i już chciał wyjść z kuchni do sieni, odsunął zasuwkę i nie mógł drzwi otworzyć, nie wiedział co się dzieje, zaczął łomotać drzwiami, myślał, że to wina drzwi, i wówczas jeden z nich stojący na czatach zastukał w okno i krzyknął „spokojnie, jeśli chcecie życie zachować”. Dziadek obudził żonę, dzieci i Bartłomieja i radzili co mają robić.

A złodzieje weszli do stodoły, stodoła pękała w szwach, była pełna zboża i słomy, więc błahostką było wdrapać się nad komorę do okienka, dom łączył się z komorą, i ze stodołą zwartą budowlą, zw. okólnikiem. Dziadek w tejże sytuacji nie mógł nic zrobić, dzieci płakały, babcia powtarzała „ na pewno mają lampę naftową, oby nas nie spalili”, dziadek tylko się dziwił czemu pies nie szczeka. Nie było sposobu wyjść z chaty i wołać o pomoc, dziadkowe zabudowania stały na rozdrożu ulic: Floriańskiej i Traugutta, a budynki sąsiadów tyłem usytuowane, i zresztą któż by usłyszał wołania o tak późnej porze, gdy odeszli, dziadek wylazł oknem. Pierwsze wejściowe drzwi do chaty były od środka zasuwane drewnianą zasuwą, nie sposób wypchać takich drzwi, najmniejszy stukot obudziłby domowników, dlatego weszli przez stodołę, wiedząc o okienku w komorze, po dokonaniu kradzieży wyszli frontowymi drzwiami, odsuwając od środka zasuwę. „Kto im to wszystko wytłumaczył „dziwił się dziadek. Niestety, psa zabili, a na strychu pozostawili po sobie istny nieład, poprzewracane beczki, kosze słomiane, inne sprzęty, a kapoty Bartłomieja w skrzyni już nie było, po czasie przyznał się Bartłomiej, że po odpuście zaszedł z kolegą do karczmy i chwalił się dobytkiem, a że głuchym był to głośno mówił, a kolega się wypytywał co i jak, więc mu jak na spowiedzi dokładnie wszystko powiedział, a w karczmie było pełno ludzi, dużo młodych ludzi siedziało obok, tak mówił. I Bartłomiej stracił wszystko, martwił się co rodzina na to powie, i czy go przyjmą jak obiecali, z natury był wesołym człowiekiem. Po tym całym zajściu stał pozostał jeszcze u dziadków, traktowali go jak rodzinę.

 

Autorka opowiadania: Celina Rapa




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *