I dla nas słońce zaświeci

Siedlisko moich dziadów ze strony ojca stało przy ulicy Sienkiewicza, obecnie placówka należy do p. Kapitanów. Chata była drewniana, kryta słomą, tak jak w owym czasie prawie wszystkie zabudowania w Ostrowie. Moi dziadowie wówczas byli młodzi mieli malutką córkę Kasię. Gospodarzyli, a dziad i ryby łowił, ciężko im było w kwestii niani, nie mieli z kim zostawić dziecka chcąc iść w pole, jak wybrać się z malcem nawet na pół dnia przy słotnej pogodzie, a to płacze, a to głodne, mucha siadła, mrówka ugryzła, a mogło przecież być i chore. Tego feralnego dnia maleństwo zostało same w domu, gdy odchodzili spało w kołysce, może nieraz tak robili, a od tygodni padały deszcze i jak mieli wszystko pogodzić. Nie zauważyli od zachodu idącą burzę, z początku człapała tak z pokraka, jak kaczka szukająca brodu, i chrząkała, i pokasływała, a raptem stanęła do boju, furcząc i rycząc nad polami przygniatając zboże do samej ziemi. Musieli uciekać. Wydawało im się, że chmury porwą ich precz ze sobą, wiatr łapał snopki i rzucał przed siebie, przewracał kupki bez najmniejszego oporu, a piorun za piorunem strzelał, a druhny błyskawice wtórując jasną krechą przecinały niebo, a w chacie została malutka Kasia. I stało się, piorun uderzył w zabudowania dziada, dopóki dobiegli ogień już górował. Dziad chciał rzucić się do rozpalonej chaty, by ratować dziecko, a baba biegała wokół i krzyczała. Brudni, dymem otumanieni patrzyli na pogorzelisko, gdyby nie pomoc sąsiadów stali by tak do rana. Któż by przewidział, że za ileś lat ich wnuk ożeni się z wnuczką ludzi, którzy im pomogli. Ale to już inna historia.

Pozostali bez domu, bez dziecka, sami na świecie, wszystko stracili. Dziad sprzedał pole i pogorzelisko, kupił chatę przy ulicy Lubelskiej przed kościołem. Z czasem urodził się syn Franuś, i całą miłość przeleli na niego, a życie toczyło się dalej, bliskość kościoła przypominała o szeregu, w którym musieli dotrwać do końca, a ulicę Sienkiewicza na zawsze wykreślili z pamięci. I jakby było mało niepokoju i frasunku jeszcze jedno dziecię przyszło na świat, a baba w krótkim czasie po urodzeniu wybrała się do rzeki Tyśmienicy płukać pieluchy, a była zima, i mocno zmarzła, wróciła do chaty o swoich siłach, i położyła się do łóżka i jak się położyła tak już nie wstała, mówiono „wiatr ją trącił”, a dziecko zmarło. Dziad Michał jeszcze bardziej zaparł się w sobie, przy żonie i synu musiał chodzić, zgarbił się, zestarzał i mocno zhardział, wydawało mu się, że wszystkie nieszczęścia na niego spadły.

– Michał, i dla nas słońce zaświeci – mówiła baba, gdy był bardzo smutny.

A kiedy Franek dorósł, stał się przystojnym mężczyzną ożenił się z moją babcią Marysią, która będąc dzieckiem straciła oboje rodziców, wychowana przez ludzi całkiem obcych, mających do dyspozycji majątek babci, który po dziadkach Kuncewiczach pozostał, dziad babci Piotr Kuncewicz był ławnikiem w sądzie ostrowskim. I wszystko wydawałoby się proste i piękne, i wreszcie idzie ku dobremu, tylko wnuków oczekiwać, a tu zaraz po ślubie młodych wybucha wojna rosyjsko-japońska, i tak dziad Franek zasilił szeregi armii carskiej. A babcia biegała do miejsca, do traktu, do krzyża, przy którym żegnała męża. Latami czekała na niego, może na Wielkanoc wróci, może na żniwa, może na odpust jesienny, a może na Boże Narodzenie, minął rok, dwa, trzy i tak dalej, a Franek nie wracał. Przyszłość babci stała się niejasna, któż by dzisiaj z młodych chciał tak czekać i opiekować się chorą teściową. Teściowie nawet dawali jej do zrozumienia, że z Frankiem coś musiało się stać, siedem lat minęło odkąd poszedł na wojnę. A babcia nadal była piękną kobietą i ktoś o nią pytał.

– Mój Franek wróci – powtarzała. A Franek nie wracał. I przyszła Wigilia, a śniegu moc nawiało, płoty trzeszczały od mrozów, a szybki w oknach były zamarznięte na amen.

Stół do wieczerzy już był nakryty wg tradycji, i talerz pusty, i miejsce wolne na ławie, w piecu paliło się drewno i trzaskało, a baba leżąc w łóżku śpiewała kolędy i płakała za Frankiem, i kiedy mieli łamać się opłatkiem ktoś gramolił się w sieni, drzwi się otworzyły i wszedł człowiek, starzec, chudy, z brodą do pasa, w długiej kapocie, buty szmatami owinięte, przestraszyli się mocno, bo przybysz wydobyć z siebie głosu nie mógł, tylko szloch, taki bełkot, taki skowyt dało się słyszeć. Babcia poznała Franka, miał wyjątkowo piękne duże zielone oczy, nawet gdy się gniewał dodawały mu blasku.

Co było dalej? Dziadek miał liczne odmrożenia, wrzody, rany, mówił że zimną Rosję przeszedł prawie pieszo, opuścił szeregi armii carskiej, uciekł z innymi kolegami, znalazł się w obozie na wyspie japońskiej, wypuszczono go, a mógł dostać się do Ameryki, mógł a jednak wrócił do Ojczyzny, do rodziny, a zawierucha rewolucyjna w Rosji zagrodziła mu drogę, jako dezerter miał przechlapane, mijał ludy nieznane, był głodny. Gdy wilki go napadły, ostatkiem sił wdrapał się na drzewo, przesiedział dzień cały i noc zanim towarzystwo odeszło. Przywiózł kilka zdjęć z dziewczynami z Kraju Kwitnącej Wiśni, pomoc tamtejszego ludu dała mu nadzieję przeżycia, a babcia z zazdrości zdjęcia nożyczkami pocięła. Do zdrowia dziadek już nie doszedł, zmarł zimą w czasie II wojny światowej. Obecnie w 2018 roku obchodzimy 100- lecie uzyskania Niepodległości, akademie, biegi, marsze, wspominamy wielu znacznych Polaków, tych wielkich, oficjalnych bohaterów ale w dalszym szeregu tam dalej w cieniu prawie niezauważeni stoją ci mniejsi, zwykli żołnierze, nie dane im było walczyć o wolną Polskę, nie poszła za nimi pieśń wolności, walczyli w obcej armii, dla obcego agresora, bo na horyzoncie żołnierskiej ścieżki jeszcze świt z nocą się mocował.

Na leczenie dziadka babcia sprzedała dwa pola, ależ musiała go kochać. I nawet po latach, gdy dziadek już nie żył, na ścianie w chacie nadal wisiała dziadkowa kapota, bo dla niej był bohaterem, mężem i ojcem jej dzieci.

Opowiadanie: Celina Rapa




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *