Z cyklu opowiadania, cz.14: Choinka z dalekiego lasu

A było to tak, był mroźny wieczór, ziemia wygodnie wylegiwała się pod śniegiem, a wiatr dymał, sapał, dokazywał wzmagając zimno, a dymy z kominów unosiły się wysoko, nie było widać naszej choinki, mróz szyby zamalował wzorami paproci, a podwójnych okien nie mieliśmy, i stałam tak patrząc raz w okno, raz na spadające gwiazdki szronu, magia przed wigilijnej nocy, i wówczas zauważyłam postać idącą od miasta w stronę kościoła, a kogoż to niesie, pomyślałam, a była to Władka, sąsiadka z łąki, lubiłam ją, zabierała trochę czasu, to zabierała, ale opowiadała ciekawie.
Zaczynała często od słów:

-Mamusia mówili…

-Pani spojrzy jaką mamy śliczną choinkę, tata z dalekiego lasu przyniósł na plecach, a zapach, istne cudo.
Czasy dzieciństwa, choinka do sufitu, i dumanie, i myślenie, wyobrażałam sobie stojącą w lesie przysypaną śniegiem, a przy niej
wydeptana ścieżka przez dzikie zwierzęta, a mówią, że i drzewa mają swoją wigilię.
I tak było co roku, wędrówka ojca do Lasu Brzeźnickiego lub Brzostowskiego, w towarzystwie kolegi Zdzicha, oszołpali się po śniegach,
schodzili z traktu, bo leśni dróg pilnowali, i oczekiwanie, opłatek, karp, bigos, kompot z suszu, placki na oleju, bułki pieczone w piecu chlebowym, i kolędy, prosto, ubogo, i tradycyjnie, i hukanie za stodołą, obwiązywanie słomą drzewka owocowe, szturchanie, by rodziły, i siostry, rodzice, i słowa srogie i ciepłe, i sień zamknięta tylko na zaczepkę.


Długo wierzyłam w świętego Mikołaja, bo jakże inaczej.

– Oj, Dziadek Mróz stary i nieporadny, a mówią, że jadąc saniami gubił moc prezentów – tłumaczyła mama, gdy biedniej miało być z upominkami.
I tak czas błędnie chodził, i po swojemu oszukiwał, wchodziłam w dorosłość, i na kilka miesięcy przed maturą, a dokładnie w Kusaki,
uczyłam się długo, a rodzice mówili gaś światło i gaś światło, a spaliśmy w jednym pokoju, i zgasiłam w końcu to światło, wydało się, że minęła chwilka, i obudził nas łomot do drzwi i okien, pożar szalał w sąsiedniej zagrodzie, a chata sąsiadów przypięta do naszej, a światło migało i migało, tata szukał czapki, mama lamentowała, ja złapałam nocną lampkę, młodsza siostra Danusia wyciągała z szafy pościel, a starsza siostra Ela pojechała do szkoły do Lublina, a strażacy krzyczeli:

– Uciekajcie, na Boga, uciekajcie! A ogień szalał na strychu i za ścianą, niczym rozjuszone roje szerszeni, i z chwilą buchnęło, strzeliło, i zgasło światło, a ogień zagradzał nam drogę, z Bożą pomocą wypadliśmy z domu tak jak staliśmy, straż przyjechała bez wody, więc pojechali do rzeki Tyśmienicy, i zostały w spadku trzy podpalone ściany, a my dymem
okopceni, brudni, zapłakani, spaliła się moja praca dyplomowa, książki, zeszyty.

Jedna z dziewczyn ostrowskich, Rozmysłówna była na weselu w Domu Strażaka i zauważyła pożar z okna, dzięki krajanko.

-Janek! Co z nami będzie! – krzyczała mama do taty. I gdyby nie przytomność mamy, nie wiem co by stało się z sąsiadami Walkiewiczami, istny koszmar.
Ogień na dobre zajął ich budynki gospodarcze, które łączyły się ze sobą, dachy kryte słomą, w ostatniej chwili strażacy wynieśli poszkodowanych na plecach nie chodzonym wejściem. Gospodarz fukał czemu drzwi mu zepsuli, i z chwilą strop wpadł do środka pokoju, w którym przed chwilą spali.
A my staliśmy na dworze pokuleni, zziębnięci, padał mokry śnieg, blacha rozżarzona i pokręcona opadła na sufit, buty i ubranie przemokły, w domu wody było po kolana, a mama chciała wejść do środka, a ojciec ją zatrzymywał, płakałyśmy, bo rodzice płakali, taki solidarny gest.

I nastały smutne i ciężkie lata, za wszelką cenę trzeba było dom odbudować. A czas cyferki kreślił i kreślił jedna za drugą.
I dosłownie na dzień przed wigilią ojciec zachorował, mgło i mgło, nieobecność taty podczas wigilii i świąt, i telefon ze szpitala, by przyjechać, okazało się, że już nie żył, podano mu zastrzyk i umarł, i jak powiedzieć mamie, nie potrafiłam tak od razu, a mama zadawała pytania, a ja udawałam, że śpię.

– Ale masz sen, ja bym tak nie mogła, jutro pojadę do szpitala, może skażą go zabrać – rzekła mama.
I na drugi dzień, kiedy mama wychodziła z domu, złapałam ją rękę, stanęła, powiedziałam prawdę, otworzyła szeroko oczy, i wydarł się
krzyk rozpaczy z piersi mojej biednej mamy. – Dlaczego, Celina,
dlaczego. I następna gwiazdka zgasła nad naszą chatą, i od tamtego czasu nie było w naszym domu porządnej choinki, ani radosnej wigilii, mama płakała patrząc na miejsce, w którym siedział tata, i chu siał na nodze moje małe dzieci.
I znów figlarnie czas dokazywał i zmieniał daty. I pani Ania Drozd namówiła mnie i młodszą siostrę, byśmy pisały do Głosu Ostrowa, pierwszego biuletynu wydawanego w latach 1990- 1998 przez Komitet Obywatelski „Solidarność”, obecny p. burmistrz Józef Gruszczyk był redaktorem naczelnym. I na dzień przed wigilią pani Ania przyniosła plakaty. – Wasze zadanie – powiedziała – rozwiesić na parkanie przy kościele, święta idą, niech ludzie czytają. A był to czas kiedy Solidarność budziła nas półuśpienia. Im bliżej kościoła tym mocniej waliło mi serce, ale co tam młodość nie zna hamulców, mróz, jasność, księżyc, śnieg, buty skrzypiały, ręce marzły, pineski, młotek, echo od stukania, chowałyśmy się co jakiś czas, bo ktoś przechodził, a pod koniec naszego wypadu siostra zobaczyła biegnącego mężczyznę w naszym kierunku z kijem w ręku, ale żeśmy uciekały w stronę rzeki Tyśmienicy, a on biegł za nami, wymachując lagą i przeklinając.
Śniegu było dużo, but zamarzł, zesztywniał, wpadłam jedną nogą do wody podczas skoku przez rów, gdzieś w niezamarzniętą wodną rozpadlinę, myślałam, że palec u nogi mi odpadnie.
A dzisiaj, a dzisiaj to rodzice leżą na cmentarzu, tak się złożyło, że obok Władki sąsiadki z łąki, może los tak zrządził, na pewno sobi gadają, wspominają jak piekli ciasto, jak za chlebem godzinami stali na mrozie, jak mama mówiła „wejdź Władziu, ogrzejesz się, zobaczysz choinkę z dalekiego lasu”, słyszę głosy, wołania, widzę postacie, i ojca, i jego duże czarne oczy, jak zawiany śniegiem tupie w sieni, i wchodzi ze snopkiem żyta i pyta mamę:

-A przyjmiecie dziadka? – A pewnie, że przyjmiemy, wchodź dziadku – odpowiadała mama łamanym głosem, zawsze tak oboje mocno płakali, gdy tata wchodził i pytał. I my też, taki solidarny gest.
I widzę Władkę skuloną, zziębniętą, szronem okrytą, ubogą i laskę stojącą w kącie w sieni. Jedno mnie zniewala, mój wnuk Jasiek, uwielbia być huśtanym na nodze, robią mu się wówczas takie duże czarne oczy.
I tak to czas błędnie chodzi i ucieka, a my razem z nim gonimy i gonimy, a on bawiąc się nami dopisuje cyferki nie pytając wcale o nasze zdanie.

Autorka opowiadania: Celina Rapa

Autorka tekstu udostępniła również zdjęcie.




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *