Z cyklu opowiadania, cz.9: Hop, hop, już po pośniku, odezwij się mój zalotniku

Ach te górki, byle wzniesienie było ślizgawką, i sanki, i łyżwy drewniane wystrugane przez tatę, różnie się kombinowało, a buty zdarte, wymoczone w śniegowych zaspach, palce u rąk i nóg zdrętwiałe, wpadkę do przerębli w rowie czy w bagnie też się zaliczyło, a wydało się zamarznięte, i moc dzieciaków na ulicy, spędzaliśmy mnóstwo czasu bawiąc się wspólnie, było wesoło i inaczej niż dzisiaj. Wyjątkową nutką było oczekiwanie Świąt Bożego Narodzenia, tata z kolegą Dziuńkiem po choinkę wędrowali do rządowego lasu po zawianych śniegiem łąkach, polach, rowach, krajobraz stawał się jednostajną płaszczyzną, wydawało się, że jest równiutko, a jednak słaba znajomość terenu i wpadka do rowu zasypanego śniegiem, omijali główniejsze szlaki, by nie spotkać leśników, ileż to mordęgi ukraść i przynieść taki ciężar, a upominałyśmy się, a naciskałyśmy chcemy choinkę i chcemy choinkę. I wracał tata zmęczony, a my biegłyśmy do stodoły, by zobaczyć, by poczuć zapach, jak myśmy się cieszyły.

A na świecie królowała zima, Ostrów w śniegach, rzeka Tyśmienica skuta lodem, a śnieg sypał i zawiewał, wieczorami pod lampą uliczną można było się napatrzeć na wirujące płatki śniegu, takie proste zabawy a tyle radości. I wówczas zobaczyłam Władkę w długiej kurcie, w walonkach, chustą opatuloną, od razu poznałam sąsiadkę z łąki, o której często tak wspominam. Mieszkała w starym drewnianym domu z piecem ciągle dymiącym, jak było napalić skoro dym z pieca ciągle cofał się, był dom i jakby nie było, szron na ścianach przyssał się do belek, a śnieg wdzierał się przez szpary do środka, spali w ubraniach, aż strach obejmował na myśl czy pułap się nie zawali. Jedynym wyjściem była rozgrzewka, ubierała się w szubę i szła przed siebie, a u ludzi domy oświetlone, choinki wystrojone, rodzina przy stole, a Władce wiatr w oczy śniegiem sypał i za połę łapał, co działo się w jej sercu, o czym myślała, co czuła tak idąc, miała już wiek, na wprowadzenie jakichkolwiek zmian było za późno. Siadała przy piecu, i jak odtajała, zdejmowała z siebie ubranie jedne po drugim, ręce skostniałe, grabowe, a jednak nie była smutasem, pełna nadziei i cierpliwości, o czym mówiła tym żyła, z tęsknotą oczekiwała wiosny.

– Opowiem wam o wróżbach – powiedziała łamanym głosem – zaraz po wieczerzy wigilijnej patrzyliśmy w niebo, jeśli było gwiaździste wróżyło urodzaj, zamglone rok przyszły miał być wilgotny, pełen szkodników, dobrze widoczna droga mleczna – obfitość mleka i domowych nabiałów, jagód i grzybów, a po wieczerzy spod obrusa wyciągaliśmy źdźbła słomy i siana, zielone źdźbło wróżyło udane zaloty uwieńczone ślubem i weselem, zwiędłe i zblakłe długie oczekiwanie na poważnego konkurenta, zaś łamiące się, kruche i poczerniałe – staropanieństwo lub starokawalerstwo, a mamusia na wieczerzę zawsze robiła brejke z owsa, koniecznie siemieniuchę, knysze z kapustą i do picia suszki. A jasno świecąca gwiazda nad domem, zapowiadała mające odbyć się wkrótce wesele, a my wołałyśmy „hop, hop, już po pośniku, odezwij się mój zalotniku”, albo „hop, hop, z której strony mój chłop?” I nadsłuchiwałyśmy, z której strony odezwie się echo, z tej bowiem miał nadejść narzeczony. A był taki czas, brata chciałam ożenić, wojna się skończyła, nastał pokój, jednak rodacy mieszkający za granicą nadal czekali na zmiany, na odwilż. I tak się kręciło, i kręciło, i zaszła raz do nas znajoma z Ameryki i gadka w gadkę mówi, jej koleżanka owdowiała i została sama na farmie z małymi dziećmi.

Nawet brat nabrał ochoty do ożenku, przecież w Ameryce moc Polaków, mówię do niego jedź, z czasem mnie zabierzesz i jakby na to przystał. A jakże, podał zdjęcie do wglądu, minęło pół roku, przyszedł list z zaproszeniem, czyta i czyta, i mówi, że nie pojedzie, bunt w niego wstąpił, jak było daleko, to jechał, przecież oboje naraz nie dostaniemy pozwolenia, nie puszczą, a on, że ojczyznę nie porzuci, mówi, a jedź sama, i daj mi święty spokój, przecież widzisz kułaku jeden jak tu żyjemy, ciągają nas po urzędach, po sądach, a on swoje, że w wojsku przy pułkowniku mapy kreślić pomagał, a jak wspomniał o ściganym oddziale tuż przed wigilią, w lesie ich widział, a było już po wojnie, to całkiem się rozkleił, wprost mi w oczy wykrzyczał, że walczyli o wolną Polskę, stracili życie, a ja go wypycham na amen na obcą ziemię, to nasi byli mówi, na czapkach mieli orzełki z koroną. Słuchało się bajań Władki, umiała opowiadać najróżniejsze historie, o strachach. wierzeniach, często znużona przysypiała przy piecu. A zimą, gdy przyszły mrozy i śnieżyce często nie było prądu, wówczas opowiadania Władki rosły w siłę. I nigdy przenigdy nie wrócą tamte lata, ani wędrówka po choinkę, ani wychodzone ścieżki przez rodziców, nie ma Władki, nie ma Dziuńka, nie pokosztuję dawnej brejki, ani siemieniuchy, ani knysza.

Autorka opowiadania: Celina Rapa

ALL RIGHT RESERVED




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *